Roman Kuźniar: Pan Kurz wraca z Afganistanu

Decyzja podjęta przez prezydenta Bidena jest jak najbardziej słuszna. Nie można tam było „siedzieć” do końca świata, a nawet jeden dzień dłużej – pisze politolog.

Aktualizacja: 16.08.2021 21:06 Publikacja: 16.08.2021 18:34

Roman Kuźniar: Pan Kurz wraca z Afganistanu

Foto: AFP

Już od przynajmniej dziesięciu lat o tej zachodniej misji wojskowej i politycznej pisałem „Mr. Kurz w Afganistanie”. Wiadomo, chodzi o pana Kurza z „Jądra ciemności" Josepha Conrada, który wyjechał przed laty jako agent kompanii handlowej (kość słoniowa) do Konga i pod wpływem otaczających go okoliczności przyrodniczych i kulturowych doznał jakiegoś rodzaju obłędu i został tam na zawsze. W języku studiów strategicznych używamy tego porównania w odniesieniu do operacji „out of area", które pod wpływem zbyt długiego czasu ich prowadzenia ulegają degeneracji i zaczynają się oddalać od pierwotnego celu, inaczej: tracą sens.

Tak samo stało się z operacją afgańską USA i sił sprzymierzonych, która ruszyła w październiku 2001 roku, kilka tygodni po terrorystycznym megazamachu w Nowym Jorku i Waszyngtonie (11 września). Była ona legalna i powinno było do niej dojść. Jednak już na początku został popełniony grzech pierworodny, którego nie można było później naprawić.

Po pierwsze, nie trzeba było zajmować całego Afganistanu, tylko rejon zgrupowania Al-Kaidy, bo przecież chodziło o pojmanie bin Ladena i likwidację kwatery głównej tej siatki terrorystycznej. Po drugie, jeśli już obaliło się władzę talibów i przejęło terytorium całego kraju, trzeba było od początku to terytorium kontrolować, a nie zwijać wojska i ruszać na Irak, a tak zwaną stabilizację zostawiać NATO.

Nie miejsce i nie moment, aby się teraz wymądrzać, co dalej szło nie tak i jakie błędy zarówno USA, jak i państwa z nimi sprzymierzone (a było ich w szczycie operacji pod koniec pierwszej dekady XXI wieku niemal 40!) popełniały. Wymądrzaliśmy się w czasie niezliczonych konferencji, sam wylałem na ten temat sporo atramentu. Ale Waszyngton wiedział swoje i robił swoje. „Kto bogatemu zabroni" – jak się nieraz powiada. Nadmiar mocy i bogactwa nie skłania do finezji myślenia, do pokory, do gotowości do słuchania innych, a już zwłaszcza kompromisów z przeciwnikiem. Jest na ten temat spora literatura.

Decyzja podjęta przez prezydenta Bidena jest jak najbardziej słuszna. Nie można tam było „siedzieć" do końca świata, a nawet jeden dzień dłużej. Nic z tego nie wynikało dla trwałości jakiekolwiek narzuconego z zewnątrz rozwiązania. Już przed szczytem NATO w Lizbonie w 2010 roku prezydent Komorowski, a także kilka innych państw sojuszu, domagało się określenia terminu zakończenia operacji ISAF. W Lizbonie określono ją na koniec 2014 roku.

Potem jednak dano sobie jeszcze kilka lat szansy, jałowych i straconych. Niczego trwałego nie udało się tam zbudować. Daruję sobie charakterystykę lokalnych okoliczności uniemożliwiających odniesienie sukcesu. Są od tego inni, lepsi ode mnie specjaliści, choć i im przydarza myślenie życzeniowe, jeśli tylko spędzili tam jakiś czas.

Zatem Mr. Kurz wraca z Afganistanu. Oby zdobył się na szczerą ocenę całej tej operacji i oby była ona lekcją, którą przyswoi na długo. Zachód tego w ostatnich dekadach nie potrafił. Nie potrafił się uczyć na własnych błędach. I tak doszliśmy do katastrofy libijskiej, i tak dopiero teraz wychodzimy z Afganistanu.

Jednak oprócz lekcji, którą trzeba będzie odrobić i zapamiętać, jest jeszcze obowiązek. Chodzi o moralny obowiązek, także dla Polski, której żołnierze, doradcy, pracownicy organizacji pomocowych, spędzili wiele lat w Afganistanie. Polska była niemal od początku częścią tej operacji. Nie możemy stamtąd wyjść tak po prostu, i najlepiej o tym zapomnieć. Tego nie wolno nam zrobić.

Mamy obowiązek przyjęcia przynajmniej kilku tysięcy afgańskich uchodźców, którzy z nami tam pracowali, albo którzy uwierzyli w lepszy świat możliwy w Afganistanie dzięki zachodniej pomocy i obecności. Czeka tam ich pewna śmierć, więzienia, tortury – mężczyzn, ale zwłaszcza kobiety. Polski rząd musi zatem włączyć się pilnie w operację ewakuacji i przyjęcia tych przynajmniej kilku tysięcy osób. Bez obaw, to żadni terroryści ani nosiciele pasożytów.

Rządząca partia polityczna zawsze była prointerwencjonistyczna. Niech się zatem wykaże dziś dojrzałością do odpowiedzialności. Ale to nie jest tylko sprawa politycznej odpowiedzialności. To kwestia człowieczeństwa, którego w rzekomo chrześcijańskim kraju nie trzeba nikomu wyjaśniać.

Autor jest politologiem, profesorem nauk humanistycznych, w latach 2010–2015 był doradcą prezydenta Bronisława Komorowskiego ds. międzynarodowych

Już od przynajmniej dziesięciu lat o tej zachodniej misji wojskowej i politycznej pisałem „Mr. Kurz w Afganistanie”. Wiadomo, chodzi o pana Kurza z „Jądra ciemności" Josepha Conrada, który wyjechał przed laty jako agent kompanii handlowej (kość słoniowa) do Konga i pod wpływem otaczających go okoliczności przyrodniczych i kulturowych doznał jakiegoś rodzaju obłędu i został tam na zawsze. W języku studiów strategicznych używamy tego porównania w odniesieniu do operacji „out of area", które pod wpływem zbyt długiego czasu ich prowadzenia ulegają degeneracji i zaczynają się oddalać od pierwotnego celu, inaczej: tracą sens.

Pozostało 86% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Publicystyka
Roman Kuźniar: Atomowy zawrót głowy
Publicystyka
Jacek Czaputowicz: Nie łammy nuklearnego tabu
Publicystyka
Maciej Wierzyński: Jan Karski - człowiek, który nie uprawiał politycznego cwaniactwa
Publicystyka
Paweł Łepkowski: Broń jądrowa w Polsce? Reakcja Kremla wskazuje, że to dobry pomysł
Publicystyka
Jakub Wojakowicz: Spotify chciał wykazać, jak dużo płaci polskim twórcom. Osiągnął efekt przeciwny