Debata Tusk – Kaczyński, do której z determinacją dążył lider Platformy, a którą długo bagatelizował premier, okazała się ważnym wydarzeniem. I to nie dlatego, że dzięki niej poznaliśmy program polityczny liderów dwu najważniejszych partii, bo tak się nie stało, lecz dlatego, że obaj liderzy pokazali nam twarze, których wcześniej nie znaliśmy. Donald Tusk, żeby użyć metafory z jego świata, ostro faulował i wygrał, a Jarosław Kaczyński przegrał, bo w ocenie swojego rywala i jego zwolenników bardzo się pomylił.
Oczywiście, nie tylko w faulach tkwiła siła Donalda Tuska. Dla zwycięstwa nad Kaczyńskim zmienił się na czas debaty w prostego, pracującego fizycznie człowieka, dla którego cena jabłek, ziemniaków i kurczaków jest codziennym doświadczeniem. W piątek lider PO był socjalistą troszczącym się o bezrobotnych (którzy wyjechali za granicę za pracą), o pielęgniarki (które mało zarabiają) oraz o rolników, którym PiS chce zabrać dopłaty bezpośrednie.
Jak każdy uczciwy lewicowiec troszczył się o „tanie państwo” i o to, by premier i prezydent w czasie zagranicznych wizyt sypiali w najtańszych hotelach, a w kraju sami prowadzili rządowe samochody. Popierał (oczywiście!) Kartę praw podstawowych, bo gwarantuje pracownikom najemnym socjalne zdobycze UE, i pomijał inne, ważne punkty tej Karty, bo przecież dla socjalisty obyczaje nie są tematem tabu. Był nie tylko dobrym socjalistą, lecz także „typowym” Polakiem, który dość naiwnie wierzy w gospodarcze cuda.
Premier pokazał twarz zaskoczonego, zdezorientowanego człowieka, który nie spodziewał się ani takiej atmosfery, ani poglądów, ani pytań aż tak sprzecznych z wizerunkiem Platformy. Jest to o tyle dziwne, że należało przewidzieć atak rywala skierowany w najważniejsze atuty „solidarnego” państwa. Doradcy najwyraźniej nie uprzedzili Jarosława Kaczyńskiego, że stan nastrojów społecznych panujących wśród przeciwników PiS jest autentycznie gorący, a nawet zajadle wrogi.
Mam wrażenie, że premier naprawdę uważa, że tylko postkomuniści z SLD oraz nieprzychylne media toczą z nim i jego rządem zaciętą walkę. Najwyraźniej nie zna atmosfery panującej nie tylko na warszawskich salonach i nie wie, z jakim ogniem w oczach liczni profesorowie i doktorzy demaskują „miałkość” jego rządów oraz poziom „zagrożeń” dla demokracji. Nie zdaje sobie sprawy, że przeciwnicy PiS (nie tylko z SLD) uważają nawet najbardziej oczywiste i realne sukcesy jego rządu za propagandę i nie potrafią się otworzyć na żadne argumenty.