Wydarzenia 2007 roku oceniają publicyści „Rzeczpospolitej”

Publikacja: 31.12.2007 00:01

Rafał Ziemkiewicz

To był dla wykształciuchów znakomity rok. Przede wszystkim samo słowo, które w głośnym wywiadzie Joanny Lichockiej z Ludwikiem Dornem znaczyło coś innego, udało się wpływowym mediom narzucić debacie publicznej w znaczeniu nadanym mu przez samych zainteresowanych. To, co miało być tłumaczeniem sołżenicynowskiej obrazowanszcziny, nazwą wytworzonej przez socjalizm pseudointeligencji mającej formalne wykształcenie, lecz pozbawionej etosu (u nas nazywało się to inteligencją pracującą), uczyniono odpowiednikiem amerykańskiego pojęcia jajogłowy, czyli synonimem słowa inteligent, intelektualista.

Synonimem obelżywym, ale używanym przez zainteresowanych z dumą, jako dowód swojego rodzaju martyrologii. „Jestem wykształciuchem od wielu pokoleń” – rozpoczynają czytelnicy listy do swej ulubionej „Gazety Wyborczej”. Nieoczekiwanie więc dał Dorn tożsamość ludziom, którzy wcześniej, chcąc określić swą wspólnotę, musieli sięgać po niezbyt poręczne omówienia, np. ludzie rozsądni. To korzyść, bo poręczne pojęcie „wykształciuch” wzmocniło solidarność w poczuciu zagrożenia ze strony „populistycznych rządów”, pozwoliło zewrzeć szeregi, ale też i strata, bo nazwanie amorficznej dotąd grupy stanowi zwykle wstęp do jej policzenia.Okazało się, że jest ich dość, by zapewnić sukces gazecie albo programowi niszowej telewizji informacyjnej, ale za mało, by adresować do nich serial (do ostatniego odcinka „Ekipy” dotrwało 900 tys. widzów).

Kim jest polski wykształciuch? Członkiem jakiegoś zawodowego środowiska kultywującym obowiązujące w nim zasady kooptacji, hierarchie oraz zasadę fali. Prawnicy, lekarze, nauczyciele, pracownicy nauki – powodem szczerej nienawiści części z nich do Kaczorów był podjęty przez IV RP zamach na owe uświęcone zasady funkcjonowania postinteligenckich środowisk. Rozpaczliwe „Tusku, musisz!” było wołaniem o ratunek. I ratunek nadszedł. Co prawda przypisywanie sobie zasługi zmobilizowania 7 milionów wyborców jest uroszczeniem, ale poprawia ono wykształciuchom samopoczucie.

Igor Janke

Oczywistym zwycięzcą 2007 roku jest Donald Tusk i jego partia. Platforma Obywatelska w ostatnich wyborach uzyskała rekordowo dobry wynik przy nadspodziewanie wysokiej frekwencji.

Dla mnie jednak najważniejszym efektem tych wyborów jest wymiecenie ze sceny politycznej populistów z LPR i Samoobrony oraz odesłanie na emeryturę postkomunistycznego środowiska związanego z Kwaśniewskim, Millerem i Oleksym.

Najlepszą wiadomością mijającego roku jest polityczny koniec Giertycha i Leppera. Minionej popularności ich ugrupowań nie należy jednak uważać za coś dziwnego czy nienormalnego. Po prostu trudno, by w kraju po takich społecznych perturbacjach jak Polska, po tak szybkim kursie wolnego rynku i demokracji – ze wszystkim ich patologiami i brutalizmami – nie było grupy wyborców podatnych na populistyczne hasła. Ciągle jest przecież bardzo wielu zagubionych, przegranych ludzi, którzy nie radzą sobie z wolną gospodarką, których szokuje gospodarczy liberalizm. Do tej pory nie było w Polsce poważnych polityków, którzy próbowaliby nawiązać kontakt z tym elektoratem. Udało się to Jarosławowi Kaczyńskiemu i dlatego – niezależnie od ceny, jaką za to wszyscy płaciliśmy – wypchnięcie z poważnej polityki LPR i Samoobrony jest jego zasługą.

Drugim pozytywnym zjawiskiem porządkującym polską scenę jest dalsze zanikanie układu postkomunistycznego.

W wyborach 2007 roku polscy wyborcy potwierdzili ten najważniejszy przełom, który dokonał się w roku 2005 – odrzucenie postkomunistów. W październiku Polacy nie wybierali już między postkomuchami i postsolidaruchami.

Polityczne środowisko Kwaśniewskiego i Millera przegrało ostatecznie. SLD jeszcze istnieje, ale jest słaby i już jednak trochę inny. Jego wyborców przejmuje powoli Platforma Obywatelska. Tak jak w przypadku PiS i przystawek, tak i tu oczywiście powstaje pytanie, jaką polityczną cenę za to zapłacimy.

Joanna Lichocka

Mijający rok pokazał, że lustracja wciąż jest problemem mobilizującym jednych do walki, by ją przeprowadzić, a innych – by do niej nie dopuścić. Zmieniają się okoliczności i taktyka, ale jedno się nie zmienia – wpływowe środowiska nie chcą lustracji i umieją z nią skutecznie walczyć.

Gdy wiosną Sejm ponownie uchwalił ustawę lustracyjną, zaczął się histeryczny atak. Wymaganie od podlegających jej przepisom (prócz osób publicznych, naukowców i dziennikarzy) podpisania oświadczenia, że nie współpracowali ze służbami specjalnymi PRL lub że współpracowali, zostało przedstawione jako naruszanie godności człowieka, zamach na prawa obywatelskie, prześladowanie elit etc. Ustawę zaskarżono do Trybunału Konstytucyjnego, a wśród rozpatrujących ją sędziów dwóch było zarejestrowanych jako tajni współpracownicy SB. Sędziów wyłączono, a ujawniającego te fakty posła PiS napiętnowano. Trybunał Konstytucyjny zamknął archiwa, tłumacząc, że „godność jest ważniejsza niż prawda”. Zakazał też IPN publikowania listy agentów.

Przed wyborami PO, podobnie jak PiS, deklarowała twarde prolustracyjne stanowisko, domagając się otwarcia teczek. Jeszcze poprzedni Sejm zdołał głosami PiS i PO przywrócić dostęp do archiwów dziennikarzom i naukowcom. Ale po zwycięskich wyborach premier Tusk pouczył ich, gdy zapowiadano publikację książki ujawniającej związki Lecha Wałęsy ze służbami specjalnymi PRL: „Tacy ludzie, którzy usiłują niszczyć autorytet Polski i życia publicznego w Polsce wewnątrz i za granica, zostaną z tego bezlitośnie rozliczeni. Takich rzeczy nie wolno robić”.

Zmiana stanowiska PO zaowocowała obcięciem budżetu IPN. Fotel w rządzie zaproponowano Michałowi Boniemu zarejestrowanemu jako współpracownik SB.PO wygrała wybory i stworzyła rząd dzięki poparciu środowisk, które walczyły z lustracją. Nie należy się zatem spodziewać, by w najbliższej przyszłości zrobiła coś, by lustracja została skutecznie przeprowadzona. Wchodzimy w kolejny rok tej niekończącej się historii.

Małgorzata Subotić

Jarosław Kaczyński, godząc się na przedterminowe wybory, podjął jedną z najbardziej ryzykownych decyzji w swoim życiu. W ten sposób oddał władzę, choć nie musiał tego robić.

Dzięki młodym wyborcom, których do głosowania zmobilizowała Platforma, frekwencja była rekordowa. Ale nie dlatego poszli masowo do urn, że partia Donalda Tuska wydała im się tak wspaniała. Poszli po to, aby odsunąć PiS od władzy. PO skutecznie przekonała młodych, że rządy Kaczyńskiego wprowadzają w kraju „duszną atmosferę”, „są obciachem”. Takie określenia padały z ust Tuska i jego pomocników wielokrotnie. Także przed kampanią. Wtedy, jeśli sądzić po sondażach, nie robiły jednak na wyborcach specjalnego wrażenia.

Jarosław Kaczyński i jego gwardziści uczynili jednak w czasie kampanii wszystko, żeby Platformie w tym przekonywaniu Polaków pomóc. A spin doktorzy PiS – Michał Kamiński i Adam Bielan – okazali się wcale nie tak genialni, jak się wcześniej wydawało. Główną osią medialnego przekazu uczynili walkę z korupcją i rozliczenia. Żadnego wyjścia ku przyszłości i rozwiązaniom pozytywnym. Sławny spot „Mordo ty moja” niósł tylko negatywne przesłanie.

Do tego doszedł napastliwy język używany przez liderów PiS. Język nieufności, insynuacji, niedomówień. Tak jakby wszyscy w kraju byli podejrzani, muszą więc być kontrolowani. W tej sytuacji młodzi wyborcy zapragnęli po prostu, „żeby było normalniej” (to kolejne często używane przez platformersów hasło).

Najprawdopodobniej wynik wyborów byłby jednak inny, gdyby nie grzech pychy, jaki popełnili prezes Kaczyński i jego spin doktorzy. Uwierzyli, że są wielcy, wszystko mogą, a świat do nich należy. Punktem przełomowym walki o dusze wyborców była debata Tusk – Kaczyński. Prezes PiS poszedł na nią kompletnie nieprzygotowany, sądząc, że i tak wygra z „pomocnikiem Kwaśniewskiego”. Nie tylko przegrał, ale jeszcze tuż po debacie przekonywał, że jest zwycięzcą. Nieprawdą okazało się zdanie przypisywane Jackowi Kurskiemu, że „ciemny lud wszystko kupi”.

Piotr Semka

Polska polityka zagraniczna 2007 roku dzieli się na epokę rządów PiS i końcówkę roku, gdy zwycięski Donald Tusk rozpoczął dyplomację uśmiechów.Pierwsze półrocze – gdy dyplomacją kierowali zgodnie bracia Kaczyńscy z minister Anną Fotygą – zdominowane było przez spór o traktat konstytucyjny i pierwiastek. Najdramatyczniejszym momentem była noc na szczycie w Brukseli, gdy pojawiła się groźba weta Niemiec wobec udziału Polski w konferencji traktatowej. Warto pamiętać okazany wtedy przez Czechy gest solidarności wobec Polski.

Wywalczony w Brukseli kompromis trudno było uznać za sukces, ale Polska nic więcej nie była w stanie uzyskać.

Równie ważna dla braci Kaczyńskich była kwestia tarczy antyrakietowej, która była głównym tematem wizyty prezydenta George’a W. Busha w Juracie. I wreszcie mało zauważany przez media, ale niezwykle ważny wymiar dyplomatycznej epoki PiS, czyli działania na rzecz bezpieczeństwa energetycznego Polski i krajów bałtyckich. Tu współdziałanie z Wilnem przyniosło konkretne efekty. Prezydent Lech Kaczyński był też aktywny w zacieśnianiu więzów naszego kraju z Gruzją czy Ukrainą.

Natomiast nasze relacje z Rosją zakłócały demonstracje wrogości Kremla – np. embargo na mięso z Polski. Brak postępów odnotowaliśmy też w kwestiach spornych z Niemcami. Nadal dzielą nas rura bałtycka, kształt upamiętniającego wysiedlenia widocznego znaku i kwestia majątkowych roszczeń obywateli niemieckich.

Po wygranej Donalda Tuska rozpoczęła się polityka uśmiechów wobec Moskwy i Berlina. Jednak politycy PO popełniają błąd, przyjmując, że tylko Polska winna była kryzysowi w relacjach z tymi państwami.

Rosja odwzajemniła pewne gesty, ale za wcześnie, by ocenić efekty nowej polityki wobec Moskwy. W wypadku Niemiec pierwsza wizyta premiera w Berlinie nie przyniosła postępu. Poparcie prezydenta RFN dla udziału Związku Wypędzonych w tworzeniu „ośrodka wypędzeń” trudno uznać za sukces nowej dyplomacji.

Eliza Olczyk

Nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej – głosi porzekadło. Pasuje ono jak ulał do sytuacji lewicy w mijającym roku. Przed wyborami w 2005 SLD, skompromitowany aferami i osłabiony rozłamem, był w stanie krytycznym. Stracił zaufanie większości społeczeństwa, zachował jedynie sympatię swego żelaznego elektoratu. Na partii ciążyło odium ugrupowania bardziej dbającego o interesy aferzystów niż o realizację obietnic wyborczych. Wydawało się, że skoro Sojusz mimo wszystko przetrwał ten najgorszy okres, jego kondycja będzie się poprawiała. Zwłaszcza że rządy prawicy powinny stać się dla lewicy szansą na odbudowę wpływów.

Nic bardziej mylnego. Kryzys się pogłębił. Młode kierownictwo SLD nie podjęło skutecznej próby odzyskania wyborców, za to zatraciło się w grze pozorów. Aktywność polityków lewicy była ograniczona do konferencji prasowych i udziału w audycjach telewizyjnych lub radiowych.

Pozorny był też ruch polegający na powołaniu do życia koalicji czterech partii pod nazwą Lewica i Demokraci. Kampania wyborcza obnażyła fakt, że nowa formacja lewicowa pozbawiona spójnego programu, tożsamości i korzeni powstała w wyniku wyrachowanego porozumienia liderów, ale wbrew odczuciom szeregowych działaczy partyjnych, którzy często wzajemnie się nienawidzili. Najgorsze, że nie miała lidera.

Wydawało się, że ten problem zostanie rozwiązany dzięki Aleksandrowi Kwaśniewskiemu, byłemu prezydentowi, który na koniec urzędowania cieszył się zaufaniem społecznym ponad 50 proc. Polaków. Ale Kwaśniewski okazał się pozornym liderem. Na dodatek za sprawą „filipińskiej choroby”, którą komentatorzy otwarcie nazwali alkoholową, wystawił lewicę na pośmiewisko.Wszystko to złożyło się na klęskę wyborczą LiD. Koalicja co prawda zebrała w tegorocznych wyborach odrobinę więcej głosów niż SLD w 2005, ale to unaoczniło jedynie fakt, że jej stworzenie nie przyniosło nawet najmniejszych zysków. No i żaden z problemów trapiących lewicę nie został rozwiązany – nadal nie ma ona programu, lidera, a co gorsza, nie ma pomysłu, jak wyjść z impasu.

Bronisław Wildstein

Walka z korupcją była priorytetem rządu PiS i jego osiągnięciem. To w trakcie rządów tej partii po raz pierwszy od dziesięciu lat – to znaczy od czasu, kiedy trafiła do rankingu sporządzanego przez Transparency International – Polska odnotowała jej spadek. Indeks ten sporządzany jest na podstawie szeroko prowadzonych badań wśród obywateli. Odczuwana przez nich poprawa w tej mierze jest faktem społecznym.

Znaczenie korupcji wykracza poza jej najbardziej oczywisty aspekt nazywany rentą korupcyjną, a oznaczający podniesienie ceny wszelkich przedsięwzięć ekonomicznych. Istotniejsze jest rozregulowanie mechanizmów rynkowych. Konkurencję zaczynają wygrywać nie najlepsi, ale najbardziej zdeprawowani, którzy tworzą sieć nieformalnych powiązań, dodatkowo szkodzącą gospodarczemu porządkowi. Związane z tym jest niszczenie przez korupcję kapitału społecznego, czyli zespołu norm i zasad regulującego działanie zbiorowości – innymi słowy moralności publicznej, bez której nie może przetrwać żadna wspólnota.

Rozrost korupcji III RP był związany z oligarchizacją życia w Polsce i wynikał z istnienia grup uprzywilejowanych, którzy cieszyli się szczególną pozycją w państwie. Zwalczanie korupcji stanowiło więc również przywracanie demokracji.

Walka z korupcją przedstawiona została przez najbardziej wpływowe media i ośrodki opiniotwórcze jako zamach na demokrację i terror ze strony PiS. CBA już w momencie powstania zostało okrzyknięte „policją polityczną”. W tej ofensywie dość wyraźnie pojawił się zarzut, że osoby o wyższym statusie społecznym traktowane są tak jak zwykli obywatele. Wyprowadzenie w kajdankach ordynatora szpitala miało być jakoby zamachem na państwo prawa. Fakt, że procedury te oficjalnie przyjmowane są wobec zwykłych zatrzymanych, nie budził wcześniej protestów. Oczywiście, frontowi oburzonych nie chodziło o obronę korupcji, ale o zagrożenie, jakie dla establishmentu III RP stanowi realna równość wobec prawa. Korupcja obchodziła ich znacznie mniej.

Tomasz P. Terlikowski

To był trudny rok dla polskiego Kościoła. Zaczął się od rezygnacji z funkcji metropolity warszawskiego – w atmosferze lustracyjnego skandalu – abp. Stanisława Wielgusa. Wiosną część świeckich i duchownych zaangażowała się w ostatecznie przegraną walkę o zmianę konstytucji, tak by mocniej gwarantowała ona status quo w dziedzinie obrony życia. W tle toczyła się debata nad politycznym wykorzystywaniem i zaangażowaniem Radia Maryja. Koniec roku przyniósł powrót do tematów z jego początku.

Biskupi w specjalnym oświadczeniu uznali, że nikt z nich (może poza abp. Wielgusem, którego przypadek – jak przyznał nowy sekretarz Konferencji Episkopatu biskup Stanisława Budzik – jest najtrudniejszy) nie ponosi odpowiedzialności za współpracę z SB, a zarejestrowani przez bezpiekę zgrzeszyli co najwyżej brakiem rozsądku.

Trudne tematy, jak lustracja czy Radio Maryja, zostały postawione (zresztą wcale nie przez samych hierarchów, ale zazwyczaj przez media), a potem zamilczane albo pozornie rozwiązane przez powołanie stosowanych komisji, których celem było wyłącznie robienie dobrego wrażenia. Wszelkie próby rzeczywistego załatwienia problemów zostały ostatecznie – pod różnymi pretekstami – odłożone ad acta. Tak się już stało w sprawie lustracji.

Ale pojawiły się też wyraźne oznaki zmiany.

Po pierwsze dostrzec można przebudzenie laikatu. To świeccy zaangażowali się w próby nie tylko załatwienia rozmaitych spraw Kościoła. To oni doprowadzili do próby przeprowadzenia lustracji; oni zaangażowali się w polityczny nacisk na Sejm w sprawie konstytucji.

Po drugie zaś – po latach uśpienia lub celowego wycofania się z życia publicznego polskich biskupów – dostrzec już można ich powrót do kwestii moralnych. Społeczne kazania na Boże Ciało, błyskawiczna, ostra i jednoznaczna reakcja na pomysły refundowania zabiegów in vitro z pieniędzy publicznych spowodowały, że w kwestiach moralnych głos polskiego episkopatu znów jest słyszany.

Rafał Ziemkiewicz

To był dla wykształciuchów znakomity rok. Przede wszystkim samo słowo, które w głośnym wywiadzie Joanny Lichockiej z Ludwikiem Dornem znaczyło coś innego, udało się wpływowym mediom narzucić debacie publicznej w znaczeniu nadanym mu przez samych zainteresowanych. To, co miało być tłumaczeniem sołżenicynowskiej obrazowanszcziny, nazwą wytworzonej przez socjalizm pseudointeligencji mającej formalne wykształcenie, lecz pozbawionej etosu (u nas nazywało się to inteligencją pracującą), uczyniono odpowiednikiem amerykańskiego pojęcia jajogłowy, czyli synonimem słowa inteligent, intelektualista.

Pozostało 97% artykułu
Publicystyka
Rosja zamyka polski konsulat. Dlaczego akurat w Petersburgu?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Publicystyka
Marek Kozubal: Dlaczego Polacy nie chcą wracać do Polski
Publicystyka
Jacek Nizinkiewicz: PiS robi Nawrockiemu kampanię na tragedii, żeby uderzyć w Trzaskowskiego
Publicystyka
Estera Flieger: „Francji już nie ma”, ale odbudowała katedrę Notre-Dame
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Publicystyka
Trzaskowski zaczyna z impetem. I chce uniknąć błędów z przeszłości