Formalnie rzecz biorąc, na dziś scenariusz wygląda tak: w połowie września 2010 odbędzie się pierwsza runda wyborów prezydenckich. Najpewniej pod koniec września dojdzie do drugiej tury. Nie miną dwa miesiące i w pierwszej połowie listopada wybierać będziemy władze samorządowe. W połowie gmin rozstrzygnięcie zapadnie od razu, w połowie dojdzie do drugiej rundy.
Nim opadnie kurz po bitwie o samorządy, rozpocznie się główne starcie – wybory parlamentarne powinny się odbyć na tyle wcześnie, by nowy rząd zdążył się skoncentrować na przygotowaniach do polskiej prezydencji w Unii. Najczęściej wymienianym miesiącem jest tu marzec 2011. Oznacza to ni mniej, ni więcej tylko, że czeka nas pięć głosowań w ciągu sześciu miesięcy – naprawdę końska dawka. Dlaczego ich nie połączyć?
Przeciwko połączeniu wyborów podnoszone są trzy podstawowe argumenty – przeszkody prawne, zdominowanie wyborów samorządowych przez wybory krajowe oraz groźba doprowadzenia do systemu dwupartyjnego czy wręcz jednopartyjnego. Jeśli idzie o wymogi prawne, to są one co najwyżej efektem dotychczasowego ustawodawstwa. Właśnie w USA odbyło się głosowanie, gdzie na jednej kartce wybiera się prezydenta, kongresmenów, gubernatorów, burmistrzów i członków osiedlowych rad szkolnych.
Jest dość czasu, by dostosować prawo wyborcze, jeśli rządzący i opozycja zdołają się porozumieć w tej sprawie. Pozostałe obiekcje warte są jednak poważnego rozważenia. Koniecznie trzeba przy tym pamiętać, co jest alternatywą.
[srodtytul]Lokalne w cieniu[/srodtytul]