Zbyt długa przedwyborcza gorączka

Warto rozważyć połączenie wyborów prezydenckich, samorządowych i parlamentarnych w 2010 roku. Bo kolejne tury głosowania rozłożone na kilka miesięcy skażą Polskę na wiele miesięcy przedwyborczej gorączki – pisze socjolog

Publikacja: 27.11.2008 03:56

Red

Formalnie rzecz biorąc, na dziś scenariusz wygląda tak: w połowie września 2010 odbędzie się pierwsza runda wyborów prezydenckich. Najpewniej pod koniec września dojdzie do drugiej tury. Nie miną dwa miesiące i w pierwszej połowie listopada wybierać będziemy władze samorządowe. W połowie gmin rozstrzygnięcie zapadnie od razu, w połowie dojdzie do drugiej rundy.

Nim opadnie kurz po bitwie o samorządy, rozpocznie się główne starcie – wybory parlamentarne powinny się odbyć na tyle wcześnie, by nowy rząd zdążył się skoncentrować na przygotowaniach do polskiej prezydencji w Unii. Najczęściej wymienianym miesiącem jest tu marzec 2011. Oznacza to ni mniej, ni więcej tylko, że czeka nas pięć głosowań w ciągu sześciu miesięcy – naprawdę końska dawka. Dlaczego ich nie połączyć?

Przeciwko połączeniu wyborów podnoszone są trzy podstawowe argumenty – przeszkody prawne, zdominowanie wyborów samorządowych przez wybory krajowe oraz groźba doprowadzenia do systemu dwupartyjnego czy wręcz jednopartyjnego. Jeśli idzie o wymogi prawne, to są one co najwyżej efektem dotychczasowego ustawodawstwa. Właśnie w USA odbyło się głosowanie, gdzie na jednej kartce wybiera się prezydenta, kongresmenów, gubernatorów, burmistrzów i członków osiedlowych rad szkolnych.

Jest dość czasu, by dostosować prawo wyborcze, jeśli rządzący i opozycja zdołają się porozumieć w tej sprawie. Pozostałe obiekcje warte są jednak poważnego rozważenia. Koniecznie trzeba przy tym pamiętać, co jest alternatywą.

[srodtytul]Lokalne w cieniu[/srodtytul]

Wybory krajowe na pewno w umysłach polityków centralnych zepchną w cień wybory lokalne. I dobrze. Na pewno zmniejszy się zainteresowanie partii samorządami. Zabraknie im na to sił i uwagi. Mając na głowie wybory prezydenckie i parlamentarne, nie będą w stanie kontrolować wszystkiego, co się dzieje. Tym bardziej że przy jednoczesnych wyborach to, kto będzie mógł ogłosić „zdobycie” iluś tam miast, gwałtownie straci na znaczeniu. Nie będzie to źródłem prestiżu i zbieraniem punktów przed decydującym starciem.

[wyimek]Wybory krajowe w umysłach polityków centralnych na pewno zepchną w cień wybory lokalne. Na pewno zmniejszy się zainteresowanie partii samorządami. I dobrze[/wyimek]

Jeśli jednak wybory samorządowe przeprowadzone będą trzy miesiące przed decydującymi wyborami parlamentarnymi, to właśnie wtedy zostaną im całkowicie podporządkowane. Już w 2006 roku z billboardów łatwiej się było dowiedzieć, kto jest premierem, a kto liderem opozycji, niż kto jest kandydatem na marszałka województwa. Jeśli wybory samorządowe 2010 będą preludium właściwego starcia, może być tylko gorzej.

Choć dla polityków krajowych wybory samorządowe są prostą próbą poparcia ogólnokrajowego, to wyborcy mają tu podejście nieporównanie bardziej zniuansowane. Sejmiki uznają za domenę ogólnokrajowych partii – lecz już przy wyborze władz gminy ogólnopolskie podziały mają znaczenie najwyżej drugorzędne. W Katowicach PO i PiS w ostatnich wyborach do sejmiku zdobyły łącznie ponad 60 proc. poparcia. Na ich kandydatów w wyborach prezydenta miasta padło prawie czterokrotnie mniej głosów.

Podobnie było w Tarnowie czy Toruniu, o mniejszych miastach nie wspominając. Jedna trzecia wyborców dzieli głosy pomiędzy różne ugrupowania nawet wtedy, gdy decyduje, kto będzie radnym, a kto burmistrzem. Wyobrażenie, że dadzą się wcisnąć w ramy ogólnopolskich podziałów tylko dlatego, że wybory będą tego samego dnia, nie ma potwierdzenia w faktach.

[srodtytul]Duopol i monopol[/srodtytul]

Wybory prezydenckie, a więc te najbardziej spektakularne, polaryzują kraj. Przedstawiciele i sympatycy mniejszych partii boją się, że mogą one na tym stracić. Na pewno uwaga mediów będzie skoncentrowana na tej rywalizacji. Nie jest też zbyt prawdopodobne, by kandydat lewicy bądź PSL znalazł się w drugiej turze.

Jednak kolejne wybory zwiększają tu niebezpieczeństwo, nie zaś je ograniczają. Jednoczesne wybory parlamentarne mają tę przewagę, że nie odbywają się po drugiej turze prezydenckich – kiedy wyborcy już na pewno będą musieli się opowiedzieć po jednej ze stron. I kiedy kandydaci innych partii będą się liczyć jeszcze mniej, a one same staną się tylko przedmiotem rozgrywek.

Szczegółowa analiza wyborów do Senatu pokazuje, że wyborcy wahający się pomiędzy partiami, nawet jeśli w kluczowych wyborach – sejmowych – głosują na większą partię, to przy wybieraniu senatorów dają wyraz swojemu rozdarciu i oddają głos na kandydatów „drugiej ligi”. W efekcie przeciętny kandydat LiD czy PSL do Senatu miał poparcie o kilka procent wyższe niż jego partia w tym samym okręgu. Przeciętny kandydat PO lub PiS – o kilka procent niższe. W Senacie na mandaty się to nie przełożyło – dla składu Sejmu miałoby to pierwszorzędne znaczenie.

Jednoczesne wybory prezydenckie, uznawane przez wyborców za ważniejsze, mogą skonsumować efekt polaryzacyjny. Otwiera to drogę do wzrostu poparcia małych partii w pozostałych wyborach, dzięki głosowaniu „Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek”. Czy to przeważy efekty medialnej koncentracji uwagi, tego nie wiadomo. Jeśli jednak wybory będą rozstrzygane kolejno, szansy takiej nie będzie na pewno.

Podobnie rzecz się ma z monopolizacją sceny politycznej przez jedno ugrupowanie. Jeśli ktoś się jej boi, to powinien pamiętać, że premią za zwycięstwo jest kilkumiesięczny skok społecznego poparcia. Do tego przegrani nieuchronnie muszą się zmierzyć z kryzysem przywództwa, co dodatkowo może im podciąć skrzydła. Efekt kuli śniegowej jest tu bardzo prawdopodobny. W wyborczym „trójskoku” potknięcie przy pierwszym odbiciu grozi upadkiem i katastrofą. Przy jednoczesnych wyborach utrzymanie przez przegranych równowagi będzie zdecydowanie łatwiejsze.

Spektakularna porażka w wyborach prezydenckich którejś z sejmowych partii może natomiast otworzyć drogę do przegrupowania na scenie politycznej – uruchamiając przed kolejnymi wyborami łańcuchową reakcję ucieczki pod nowe sztandary. Czyż wynik wyborów prezydenckich w 2000 roku nie był kluczowym impulsem do przetasowania obozu solidarnościowego rok później? W każdym razie zwolennicy rewolucji w systemie partyjnym powinni najgoręcej oponować przeciw połączonym wyborom. „Trójskok” to dla nich największa szansa.

[srodtytul]Pół roku kampanii[/srodtytul]

Tak wyglądają interesy partii. Jeśli zaś chodzi o dobro kraju, to rozłożenie wyborów w czasie skazuje go na wiele miesięcy przedwyborczej gorączki. Administrację to paraliżuje, a wyborców może zniechęcić. W drugiej turze ostatnich wyborów samorządowych frekwencja była niższa niż w pierwszej o jedną siódmą. Nie wiadomo, o ile może spaść w „piątej turze”, niemniej niebezpieczeństwa tego nie wypada lekceważyć.

Już tylko dla porządku warto przypomnieć, że organizacja ostatnich wyborów wszystkich trzech rodzajów kosztowała łącznie ponad 300 mln złotych. Te koszty dałoby się ograniczyć o co najmniej połowę w przypadku jednoczesnego głosowania. Taka oszczędność jest jednak najmniej istotnym argumentem za połączeniem wyborów. Oddzielne głosowania przeprowadzane w tak małych odstępach niosą potężne niebezpieczeństwo paraliżu państwa i obniżenia jakości demokracji. Rozłożenie w czasie trzech wyborów może rozłożyć polską politykę.

[i]Autor jest socjologiem związanym z Uniwersytetem Jagiellońskim, publicystą „Tygodnika Powszechnego”[/i]

Formalnie rzecz biorąc, na dziś scenariusz wygląda tak: w połowie września 2010 odbędzie się pierwsza runda wyborów prezydenckich. Najpewniej pod koniec września dojdzie do drugiej tury. Nie miną dwa miesiące i w pierwszej połowie listopada wybierać będziemy władze samorządowe. W połowie gmin rozstrzygnięcie zapadnie od razu, w połowie dojdzie do drugiej rundy.

Nim opadnie kurz po bitwie o samorządy, rozpocznie się główne starcie – wybory parlamentarne powinny się odbyć na tyle wcześnie, by nowy rząd zdążył się skoncentrować na przygotowaniach do polskiej prezydencji w Unii. Najczęściej wymienianym miesiącem jest tu marzec 2011. Oznacza to ni mniej, ni więcej tylko, że czeka nas pięć głosowań w ciągu sześciu miesięcy – naprawdę końska dawka. Dlaczego ich nie połączyć?

Pozostało 89% artykułu
Publicystyka
Rosja zamyka polski konsulat. Dlaczego akurat w Petersburgu?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Publicystyka
Marek Kozubal: Dlaczego Polacy nie chcą wracać do Polski
Publicystyka
Jacek Nizinkiewicz: PiS robi Nawrockiemu kampanię na tragedii, żeby uderzyć w Trzaskowskiego
Publicystyka
Estera Flieger: „Francji już nie ma”, ale odbudowała katedrę Notre-Dame
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Publicystyka
Trzaskowski zaczyna z impetem. I chce uniknąć błędów z przeszłości