Tym tłumaczy się sukcesy Tea Party w Ameryce, powstanie pierwszej od lat koalicji w Wielkiej Brytanii czy pogłębiającą się słabość rządu Angeli Merkel w Niemczech. W Czechach dwie największe partie, które przez wiele tygodni prowadziły ze sobą propagandową wojnę – socjaldemokraci i prawicowy ODS – dostały w sumie niespełna 43 procent głosów. Trudno o głośniejsze wotum nieufności wobec elit.

Zyskały ugrupowania, które pojawiły się niemal znikąd w ostatnich miesiącach, takie jak TOP09, które nawet z nazwy mało się kojarzy z tradycyjną partią polityczną. Frustracja wyborców nie zawsze prowadzi do korzystnych dla kraju rezultatów: nowi politycy okazują się często znacznie gorsi od starych, a wielogłowe koalicje, w których nikt nie ma wystarczającej siły, by utrzymać w ryzach innych, to prosty przepis na polityczny paraliż.

Tym jednak razem w wyborczym szaleństwie może się kryć metoda. Większość czeskich wyborców, przerażona tym, co się wydarzyło w Grecji, odrzuciła hasła głoszone przez socjaldemokratów. Ludzie zrozumieli, że zwiększenie wydatków socjalnych musi oznaczać większy deficyt budżetowy, co byłoby bardzo złe dla kraju w czasach finansowej destabilizacji Europy. Dając prztyczka w nos elitom, wielu Czechów oddało zatem głos na ugrupowania, które – tak jak ODS – opowiadają się za zaciśnięciem budżetowego pasa. Efekt politycznego rozdrobnienia może być zatem zaskakujący: całkiem zwarta koalicja centroprawicowa, w której elementem spajającym może być przywiązanie do zasad fiskalnego konserwatyzmu.

To, czy taka koalicja rzeczywiście powstanie i będzie działać efektywnie, dopiero się okaże. Już teraz można jednak stwierdzić, że Czesi w jednym wykazali się dojrzałością: wybrali nieco bolesną terapię zamiast pięknych obietnic, które mogły ich doprowadzić do iście greckiej tragedii.

[ramka][link=http://blog.rp.pl/gillert/2010/05/30/czesi-wybrali-terapie/" "target=_blank]Skomentuj[/link][/ramka]