Nie ma spraw publicznych, które nie budziłyby kontrowersji. Zawsze znajdą się też krytycy, nie mówiąc już o tzw. wiecznych malkontentach. Dlatego nawet najbardziej doniosłe i – z historycznego punktu widzenia – słuszne posunięcia polityczne bywają niesprawiedliwie krytykowane. Nie inaczej bywało z Konstytucją 3 maja, wielokrotnie lekceważąco komentowaną.
Odpowiedzialne myślenie
Warto przypomnieć, że XVIII-wieczna frakcja jej zaciekłych przeciwników (z której wywodzili się późniejsi targowiczanie), nazywanych nomen omen malkontentami, była grupą polityków przedkładających nad interes narodowy interes własny. Nie omieszkała skorzystać z tego caryca Katarzyna II, która umiejętnie rozgrywała kłótnie polityczne w Polsce, wykorzystując je jako pretekst do kolejnych dwóch rozbiorów naszej ojczyzny.
Malkontenci przegrali. Konstytucja stała się jednym z najważniejszych symboli polskiego przywiązania do wolności. Kłopot z nią jednak taki, że w dużym stopniu jest to symbol „martwy", bo niewielu z nas potrafiłoby powiedzieć, na czym polegała wielkość tego aktu prawnego.
Po pierwsze, stanowiła ona przejaw odpowiedzialnego myślenia o Polsce, o przyszłości naszej państwowości, o konieczności naprawy Rzeczypospolitej, o potrzebie reform instytucjonalnych – co powinno być drogowskazem dla polityków każdej epoki, a także dla nas.
Zniesiono arcyszkodliwe liberum veto i wolną elekcję, wprowadzono stałą kadencję parlamentu. Niektórzy próbują bagatelizować ten wymiar Konstytucji 3 maja, twierdząc, że i tak nie zapobiegła finis Poloniae, który rozpoczął 123-letni okres nieobecności naszego kraju na mapach Europy. Ale przecież śmiało można postawić tezę, że i z uchwaloną trochę wcześniej konstytucją nie dałoby się powstrzymać upadku państwa, który w mniejszym stopniu był spowodowany bałaganem wewnętrznym, a w większym – niekorzystnym splotem okoliczności międzynarodowych.