Nie mam pretensji do pani Senyszyn, bo nie ona stworzyła ten mechanizm i nie ona jedna uprawia ten proceder. Jej partyjnemu koledze Leszkowi Millerowi, mieszkańcowi Warszawy aż podskakują watówki na ramionach, gdy ze śmiechem wyjaśnia, że kandyduje z Gdańska, bo był kiedyś w łodzi podwodnej.
Autor zapowiada, że nie będzie głosować na osoby kandydujące w miejscach, z którymi nie mają nic wspólnego.
Dlatego niniejszym zapowiadam, choć mój głos wątły, że tak jak to czynię od wielu lat, tak będę czynił nadal, gdyż mi inaczej rozum nie pozwala: będę występował przeciwko posłom spadochroniarzom, zrzutom wszelkiej maści, cwaniakom przywiezionym w teczkach i narzuconym przez partyjnych bonzów. Polska to nie jest zestaw klocków lego do zabawy dla kilku cynicznych cwaniaczków.
Wymienia kolejne osoby, które jego zdaniem nie powinni kandydować z miejsc do których zostali wysłani:
Musimy zacząć pamiętać o tym, że pani Kempa nie jest wysłanniczką Kielc, tylko wystrzeloną w serce tego miasta strzałą zatrutą kurarą. Że kandydat z Warszawy Janusz Palikot z żadnej Warszawy nie jest, jego partyjny zaś kolega Robert Leszczyński, który sporo o Warszawie wie, bo tu mieszka i działa, nie jest delegatem Olsztyna, tylko surrealistyczną podszywką. Że Władysław Kozakiewicz nie mieszka w Warszawie, tylko w Niemczech i powinien startować do Bundestagu, a nie do polskiego parlamentu. I że Donald Tusk mieszka w Sopocie, a tylko pracuje w Warszawie, i to sopocianie powinni określić, czy są z niego dumni i pragną, by nadal wypełniał ich posłannictwo w stolicy.
Nieczęsto zgadzamy się ze Zbigniewem Hołdysem, ale tym razem jego felieton ma sens (może dlatego, że autor unika słów na "ch"). Do Sejmu z określonych okręgów powinni kandydować lokalni działacze, którzy znają problemy regionu. Cóż zdziałać dla Gdyni może Leszek Miller, a dla Krakowa Joanna Senyszyn?