W modus operandi pana Plichty jest coś, co go dość zasadniczo różni od większości oszustów, którzy obrabiali naiwnych za pomocą mechanizmu piramidy finansowej. Kto jak kto, ale ten, co piramidę tworzy, wie doskonale, jak się musi ten interes skończyć. W odpowiednim momencie pakuje więc zdobytą gotówkę do waliz i znika. Potem ? dajmy na to ? przysyła z Południowej Afryki czy Pakistanu swój najzupełniej legalny i nie do podważenia akt zgonu, co zgodnie z prawem kończy wszelkie prowadzone przeciwko niemu postępowania, a potem, bywa, że nawet pojawia się w naszym kraju bogaty cudzoziemiec z egzotycznym paszportem dziwnie do niego podobny z twarzy i DNA, ale pozostający poza wszelkimi podejrzeniami. Dziennikarze znają takie przypadki, choć pisać o nich w naszym państwie prawa nie mogą.
Oczywiście, zdarza się, że wskutek nadmiernej chciwości cwaniak zwleka z decyzją o odskoku za długo, i wtedy wpada. Ale szykuje się do ucieczki od początku. A państwo Plichtowie ? nic podobnego. Dopiero co kupili sobie za skromne 6 baniek pałacyk, bynajmniej nie w Patagonii czy na wyspach Pitcairn, ale pod Trójmiastem. Prezes Amber Gold pojawiał się publicznie, oskarżał o zniszczenie swej firmy władze, ba, w pewnym momencie posunął się wręcz do pogróżek. Bo przecież wysypanie syna premiera nie było niczym innym, niż pogróżką: nie próbujcie mnie zniszczyć, bo mam o was do powiedzenia to i owo.
To naprawdę śmiałe zagranie. Pamiętam jeszcze, że coś podobnego robił w ostatnich miesiącach życia Andrzej Lepper ? umawiał się z dziennikarzami (między innymi z naczelnym „Gazety Polskiej", który te rozmowy potem ujawnił) i sugerował, że być może będzie miał do opowiedzenia różne rzeczy o pewnych osobach. Było to oczywistym wysyłaniem do tych „pewnych osób" sygnału, że jeśli mu w jego ciężkiej sytuacji nie pomogą... I faktycznie ktoś mu pomógł (choć prokuratura, oczywiście, ma na ten temat inne zdanie).
Prezes Amber Gold czuje się jednak pewnie. Albo jest tak niespełna rozumu, co wydaje mi się wątpliwe, albo tak wysoko ocenia możliwości tajemniczego ktosia, który przez ostatnie cztery lata zapewniał dziewięciokrotnemu wyrokowcowi skuteczną „kryszę".
W sferach bankowych za rzecz oczywistą uważa się, że Amber Gold był wielką pralnią brudnych pieniędzy. Jest i bardziej malownicza hipoteza, że chodziło o pranie nie tyle pieniędzy, co ? jakkolwiek by to dziwnie brzmiało ? „brudnego złota", którego w świetle międzynarodowych regulacji nie ma jak wyprowadzać z Rosji na rynki międzynarodowe. W obu wypadkach za plecami cwaniaczka z Malborka rysowałaby się jakaś potężna mafia, najpewniej ze wschodu, gdzie, jak twierdzą ludzie zorientowani bądź tylko się za takowych uważający, mafia żyje w pełnej symbiozie z tamtejszymi służbami. Te hipotezy mają poważną słabość: mafie i służby raczej unikają załatwiania swych interesów za pomocą ludzi, którzy przyciągają zainteresowanie mediów. Ale mają swoją logikę, trzeba przyznać, nieodpartą, tłumaczącą zarówno, na czym mógł grandziarz budować poczucie bezkarności i pewność „dopięcia" nader ryzykownego interesu, jak też i dlaczego interes ten mu popsuto. Nie mówiąc już o pytaniu, na które odpowiedź jest oczywista dla wszystkich, choć nikt nie potrafi jej publicznie ukonkretnić ? kto mógł uczynić dziecięco bezradnymi nadzory finansowe, służby, prokuratury oraz sądy, na co dzień z bezwzględną surowością ścigające nauczycielkę, która pomyliła w zeznaniu podatkowym numer NIP, ucznia, który namazał na murze szkoły obelżywy dla rządu napis czy „Starucha", którego po prostu trzeba wsadzić dla postrachu bo tego władza oczekuje, więc wzorem czasów peerelowskich kiedy zarzuty mające uzasadnić aresztowanie się posypią, to od hoc kleci się nowe, zupełnie inne.