Czyni tak Rosja, umacniając poprzez narrację historyczną swoją pozycję w regionie, także Polska nieźle sobie radzi z własną przeszłością i skutecznie wykorzystuje ją do gry politycznej, Ukraina natomiast miota się między skrajnościami, już to hołubiąc Ukraińską Powstańczą Armię, już to sowieckich żołnierzy z drugiej wojny światowej; to rozdarcie dotyczy także oceny źródeł jej państwowości. W takiej sytuacji rosyjski mit o wspólnym początku obu państw jest groźny dla niezależności Kijowa.
1
Stanowisko Moskwy jest proste i konsekwentne, początkiem Rosji była Ruś Kijowska, a szczególnie chrzest Włodzimierza Wielkiego, obecne państwo to kontynuacja tamtego. Skoro jednak na terytorium dawnego imperium wschodnich Słowian funkcjonują jeszcze inne twory – Białoruś i Ukraina, trzeba je uznać za pobratymcze, dziedziczące tę samą cywilizację.
Największym obrońcą takiej wizji jest rosyjski Kościół prawosławny. Patriarchat Moskiewski rozciąga swoje terytorium ekumeniczne zarówno na Rosję, jak i Białoruś oraz Ukrainę. Stanowisko to akceptuje zresztą patriarcha Konstantynopola, symboliczny zwierzchnik całego prawosławia, nie uznając autokefalii patriarchatu kijowskiego. Skoro tak – nadal istnieje jedna, święta Ruś, podzielona jedynie (chwilowo?) na trzy państwa.
Podkreślając wspólnotę historii z Rosją, prezydent Wiktor Janukowycz wchodzi w tę narrację, uznaje ją za uprawomocnioną, co jest niczym innym jak kapitulacją na polu polityki historycznej, której zresztą zaniechał. Nie neguje wprawdzie zasadniczo linii swojego poprzednika Wiktora Juszczenki, ale za to skutecznie ją wycisza.
2
To nieprawda, że taka wersja początków Rosji i Ukrainy jest jedyną uprawomocnioną. Równie dobrze można uznać, że Ruś Kijowska nie ma obecnie żadnej kontynuacji w sensie państwowym.