Słuchając przedstawicieli związków zawodowych, można by odnieść wrażenie, że rząd Donalda Tuska i Jacka Rostowskiego to gabinet krwawych kapitalistów i neoliberałów likwidujących prawa pracownicze. Nie trzeba być jednak przenikliwym obserwatorem polityki rządu PO-PSL, by uznać, że to teza nie do obrony.
Po pierwsze, premier sam ostatnio tłumaczył swoje odejście od liberalizmu gospodarczego, mówiąc, że im dłużej rządzi, tym bardziej staje się socjaldemokratyczny. Eksperci i przedsiębiorcy mają nieustannie pretensje do rządu, że jest za mało prorynkowy, że zmarnował czas kryzysu, który był dobrym momentem na głębokie reformy.
Po drugie, związkowcy domagają się m.in. przywrócenia części przywilejów emerytalnych. Tyle, że premier – choć podwyższył wiek emerytalny – sam wszak ogłaszał w lecie na Śląsku, że nie odbierze przywilejów emerytalnych górnikom – a więc jednej z najbardziej bojowych grup związkowców.
Po trzecie, ostatnia decyzja rządu o przeprowadzeniu wielkich zmian w OFE również jest dla związkowców dobrą wiadomością. Gdy rząd umorzy ponad 120 mld długu w obligacjach w OFE i przeniesie kolejne miliardy z funduszy do ZUS, zniknie na pewien czas presja zadłużeniowa, która zmuszała rząd do cięć i oszczędności. Reforma OFE da rządowi – przed czym ostrzegają eksperci – swobodę w podsypywaniu różnym grupom społecznym pieniędzy i zaciąganiu dalszych długów, by mieć pieniądze na wkład własny przy miliardowych inwestycjach za unijne pieniądze w latach 2014–2020. Czy taka hojność rządu to dla związków zła wiadomość?
Związkowcy protestują też przeciwko elastycznemu czasowi pracy. Sęk w tym, że zmiany na rynku pracy to nie efekt działania rządu PO-PSL, lecz sytuacji gospodarczej. Coraz więcej osób pracuje nie na etacie, lecz w pozakodeksowych formach zatrudnienia nie dlatego, że tak zdecydował minister finansów, lecz dlatego, że mamy kryzys i pracodawcy oszczędzają.