Land of the free, the home of the brave - brzmi ostatnia linijka poematu Francisa Scotta Keya, służącego jako tekst hymnu Stanów Zjednoczonych. I choć Amerykanie niewątpliwie są odważni, to już z wolnością - czyli wartością, którą mieszkańcy Stanów najbardziej się chlubią - jest już nieco (?) gorzej. Nawet w porównaniu z Polską. Przybysz z Europy może się o tym przekonać już na lotnisku, gdzie witają go szczegółowe kontrole, ze zdejmowaniem odcisków palców włącznie. Jeszcze gorzej, jeśli przybysz ten pójdzie do amerykańskiej szkoły publicznej (sam byłem takim przybyszem). O absurdach związanych z sytuacją, kiedy państwo, system edukacji i poprawność polityczna łączą szyki pisze na łamach konserwatywnego portalu The Commentator Daniel J. Mitchel z Cato Instutite (jednego z głównych konserwatywno-liberalnych think tanków).
Okazuje się bowiem, że głównym problemem wychowawczym amerykańskich uczniów nie są działające tam gangi, ani śmieszny czasami poziom ich wiedzy. Można odnieść wrażenie, że więcej jest posiadanie przez dzieci niewidzialnej broni.
Mały chłopiec został zawieszony za rzucanie wyimaginowanym granatem podczas zabawy w szkole w Kolorado. Jedna ze szkół chciała zmusić głuchonieme dziecko, by zmieniło swoje imię, bo w języku migowym gest je wyrażający wygląda jak utworzony z palców pistolet. (...) Dziesięciolatek został zawieszony za strzelanie z niewidzialnego łuku w koleżankę.
To wszystko brzmi jak szaleństwo, ale przynajmniej szkolni biurokraci są w tym szaleństwie konsekwentni. Nie tylko są przeciwko nieistniejącym granatom i pistoletom, ale wyznają też podejście "zero tolerancji" w przypadku łuków i strzał, które nie istnieją.
- komentuje Mitchell. Wymienione przykłady to jednak tylko kropla w morzu. Autor wymienia więcej takich przypadków.