Amerykańscy żołnierze powoli wycofują się z Afganistanu, nasze wojsko już ten nieszczęśliwy kraj opuściło. Cieszy się lewica, bo oznacza to koniec imperialistycznej i krwawej okupacji suwerennego kraju. Cieszy się prawica i szersza opinia publiczna, bo oznacza to koniec ofiar wśród żołnierzy i oszczędność gigantycznych wydatków na utrzymywanie obecności w Afganistanie. Wszyscy są zadowoleni. No, prawie wszyscy.
Okrzyków radości nie słychać bowiem wśród samych Afgańczyków. Okazuje się bowiem, że w przeciwieństwie do pacyfistycznej lewicy sami zainteresowani wcale nie chcą, by symbol imperialistycznego zła, amerykańska armia, opuszczała ich kraj. Mimo wielu krwawych incydentów, mimo skomplikowanych stosunków z Afgańczycy wolą bowiem obecność Amerykanów, niż Talibów. W bardzo dobitny sposób pisze o tym afgański dziennikarz Josh Shahryar - co ciekawe sam mający dość skrajnie lewicowe poglądy.
Jedną z rzeczy, która rozśmiesza mnie w dzisiejszych progresistach to to, jak bardzo starają zrównać Irak z Afganistanem. Zresztą nie tylko z tym: niektórzy starają się zrównać [amerykańską interwencję] z sowiecką inwazją Afganistanu. (...)
- pisze. Tymczasem rzeczywistość z punktu widzenia Afgańczyków jest zupełnie inna:
Najważniejszą kwestią w wyborach prezydenckich w Afganistanie była kwestia podpisania dwustronnego traktatu o bezpieczeństwie [gwarantującego przedłużoną obecność amerykańskich żołnierzy w kraju]. Obaj kandydaci, którzy przeszli do drugiej tury popierali podpisanie układu, zaś ci, którzy byli przeciw dostali łącznie mniej niż 20 proc. głosów. Większośc Afgańczyków chce więc obecności USA w kraju. Ale to nie współgra dobrze z ustaloną narracją, więc nie usłyszysz o tym w pewnych postępowych kręgach. Usłyszysz tylko o drugim Wietnamie, o drugim Iraku, o cmentarzysku imperiów.