Że Stanisław Mikulski będzie się po wsze czasy pojawiał z Brunnerem, czyli Emilem Karewiczem, w kolejnych produkcjach w roli duetu komicznego. Niestety, czas, który z aktorem tak długo obchodził się łaskawie, okazał się i w tym wypadku nieubłagany.

Warto tu wspomnieć o paradoksach losu artysty, który zaczynał od roli powstańca w „Kanale", by potem zostać jednym z symboli PRL-owskiej propagandy i na koniec żywym pomnikiem rozrywki słusznie minionej epoki. Nikt się go nie czepiał, mimo że można mu było wypomnieć choćby zaangażowanie po stronie Jaruzelskiego w stanie wojennym.

I ten właśnie ostatni etap wydaje się najciekawszy. Sympatia, jaką cieszyli się Stanisław Mikulski i serial „Stawka większa niż życie", powtarzany dziś przez kolejne stacje telewizyjne, jest jednym z wielu przejawów recydywy PRL-owskiej rozrywki. Sprytnie łączącej propagandę z produkcjami dla masowej publiczności. Przecież podobnie jak z Klossem jest z „07 zgłoś się", które co roku w wakacje bije w TVP rekordy oglądalności, a także z „Czterema pancernymi..." czy z czołowym produktem telewizji Macieja Szczepańskiego „Czterdziestolatkiem". Ba, niedawno Jedynka odkurzyła słusznie zapomniane „Życie na gorąco" z redaktorem Majem tropiącym niemieckich rewanżystów. Absolutne kuriozum. I znowu odniosła sukces. Sam ze wstydem przyznam, że z przyjemnością obejrzałem kilka odcinków.

Czy tylko z nostalgii? Broń Boże, w czasach PRL nigdy tego serialu nie oglądałem, podobnie jak setki tysięcy młodych ludzi bawiących się dziś przy produkcjach z czasów komunizmu. A powodów, by za tamtą epoką tęsknić, nie mam ani ja, ani oni. Rzecz w tym, że ówczesna rozrywka była na znacznie wyższym poziomie niż dzisiejsza. Świetne rzemiosło w najdrobniejszych detalach (choćby muzyka Jerzego Matuszkiewicza w „Stawce..."), charyzmatyczni bohaterowie. Tak, ówczesnym twórcom było łatwiej, bo nie mieli konkurencji.