Choć sobotni atak budzi szczególne oburzenie i przerażenie, bo zginęło wyjątkowo dużo ludzi, a sposób, w jaki do tego doszło – celowy ostrzał bloków mieszkalnych – jest szczególnie zbrodniczy.
Atak separatystów na Mariupol tym się jednak różni od innych, że sygnalizuje gotowość wspierającej ich Rosji do agresji na jeszcze większą skalę, do wszczęcia wojny na nowych obszarach Ukrainy. Pokazuje, że Kreml nie jest zadowolony z dotychczasowych rozstrzygnięć, nie wystarczy mu wpływanie na los części Donbasu, że wraca już zupełnie otwarcie do planu podporządkowania sobie całej Ukrainy dowolnymi środkami.
Żadne zabiegi dyplomatyczne Zachodu nie przekonały Władimira Putina, żeby zerwał z agresywną polityką. Szykowane dla niego prezenty w postaci umowy handlowej między UE i stworzoną przez Kreml organizacją eurazjatycką czy powolnego łagodzenia sankcji zostały odrzucone.
Jakże naiwne wydają się niedawne plany szefowej europejskiej dyplomacji Federiki Mogherini, sugerującej, że Rosję należy traktować szczególnie, to znaczy przymknąć oko na jej działania na Ukrainie, bo jest potrzebna do załatwiania innych problemów, które stoją przed UE – choćby na Bliskim Wschodzie. Zresztą Moskwa dotychczas niczego po myśli Zachodu tam nie załatwiła, dlaczego miałaby to zrobić teraz?
Unia ostatnio znowu pokazała, że zbyt szybko chce uwierzyć w dobre intencje Rosji. Groźba zdobycia Mariupola i przesunięcia frontu daleko poza linię demarkacyjną wytyczoną cztery miesiące temu powinna podziałać otrzeźwiająco. Rosja jest taka sama jak w momencie aneksji Krymu i rozpętania wojny w Donbasie.