W środę w Warszawie nie doszło do jego rozmów z prezydentem Ukrainy Petrem Poroszenką, również w piątek nie spotka się z brytyjskim premierem Davidem Cameronem.
Czy to dobrze, czy źle? Najpierw trzeba odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego tak się dzieje. Współpracownicy nowego prezydenta zapewniają, że decyzję podjęto świadomie. Jeśli chodzi o spotkanie z Poroszenką – według moich rozmówców z PiS – oznaczałoby ono zamknięcie sobie drogi w przyszłości do bardziej elastycznej polityki wschodniej.
Duda mówił, że chce, by Polska powalczyła o miejsce przy stole rozmów w formacie normandzkim. Gdyby więc jego pierwsze spotkanie międzynarodowe odbyło się właśnie z ukraińskim przywódcą – nie z amerykańskim, niemieckim czy przedstawicielem Unii Europejskiej – mogłoby to zostać uznane za jednostronną i bezwarunkową deklarację poparcia. A o udziale przy stole rozmów z prezydentem Rosji mógłby w ogóle zapomnieć.
Brak spotkań dyplomatycznych część osób w PiS tłumaczy małym doświadczeniem prezydenta elekta w sprawach międzynarodowych. To też możliwe.
Ale istnieje ważniejszy powód. Współpracownicy Dudy przypominają, że za politykę zagraniczną odpowiadają rząd i urzędujący prezydent. I to jest prawda – Polsce nie jest potrzebny trzeci, niezależny ośrodek polityki zagranicznej. Duda zdąży jeszcze przedstawić swoje stanowisko dotyczące naszej dyplomacji. Nie ma chyba nic niewłaściwego w tym, że nie chce zaczynać kadencji od sporu z rządem o sprawy zagraniczne. Prowadzenie równoległej polityki zagranicznej przed objęciem urzędu byłoby zaproszeniem do awantury. To ważne, zwłaszcza jeśli przypomnimy sobie wojnę, jaką toczyli w tej sprawie Lech Kaczyński i rząd PO.