Mam spore wątpliwości, choć w istocie trudno zaprzeczyć, że przez całą swoją historię Kościół instytucjonalny musiał się mierzyć z kolejnymi wyzwaniami, głównie z dziedziny nauki. Z heliocentryzmem, ewolucją czy teorią względności. Zasady moralne były z reguły mniej naruszalne, może dlatego, że Kopernik, Darwin, Einstein i im podobni niewiele mogli tu wnieść nowego. Właściwie wszystko w tej dziedzinie, jeśli nie w Nowym, to w Starym Testamencie, zostało już dość dokładnie opisane.
Nie będzie więc prałat Charamsa mimo globalnego echa jego wystąpienia nikim specjalnie przełomowym, raczej symbolem medialnego hałasu i absolutnie profesjonalnie przeprowadzonej autopromocji. A temat, na którym się skupił, jest niewątpliwie modny i nośny. I tu dochodzę do istoty rzeczy.
Jestem pełen pokory wobec ludzkiej seksualności. Mam pełną świadomość, że to sfera wyjątkowo trudna do okiełznania. Tym większą więc sztuką jest umiejętność zapanowania nad tym uniwersum. Możliwe, że radzą sobie z tym tylko najwięksi. Dlatego nie potępiam księdza Charamsy za jego wybór. Potępiam za co innego. Właśnie za to, że robi ze swej słabości spektakl, że pcha się przed kamery ze swoim przesłaniem.
Otóż naprawdę nie interesuje mnie jego związek ani to, jak wygląda jego homoseksualny partner Eduardo. Tak jak nie lubię naruszania mojej prywatności, tak nie zamierzam wpychać nosa do jego alkowy. Wręcz drażni mnie to, że jestem do tego przez media zmuszany.
Co do chęci pouczania Kościoła w sprawie akceptacji związków gejowskich kapłanów uważam, że Charamsa zagubił się w nieogarnionej mentalnej przestrzeni gdzieś między naiwnością a megalomanią. Prędzej uwierzę, że odreagowuje lata osobistej (wymuszonej?) homofobii związanej z pracą w Kongregacji Nauki Wiary.