Po korytarzach w Alejach Ujazdowskich chodzi cicho, zawsze bez krawata. – W nim nasza duża nadzieja – mówi jeden z ministrów z Kancelarii Premiera. Michał Boni stara się ją spełnić. 5 marca, środa. Szef doradców premiera po załatwieniu spraw w Kancelarii przed południem jedzie do hotelu Hyatt Regency, by zabrać głos na konferencji „Zarządzanie różnorodnością na rzecz integracji społecznej”. Po spotkaniu w kuluarach tłumaczy się dziennikarzom z propozycji zmian w kodeksie pracy autorstwa Adama Szejnfelda. W pośpiechu (zapominając niemal o swoim plecaku) pędzi na biały szczyt do Centrum Dialog. Nie wie jeszcze, że w Kancelarii Premiera czeka na niego delegacja protestujących pracowników ochrony. Po przyjęciu petycji od ochroniarzy Boni jedzie przekonywać lekarzy do reformy służby zdrowia, którą przygotowała Ewa Kopacz. – Dzień z Bonim? To chyba na razie trudne do zrobienia – mówi pytany o spotkanie. – Nie lubię się pchać na afisz.
Kiedy PO świętowała swój sukces wyborczy, Michał Boni był jednym z żelaznych kandydatów na szefa resortu. Miał dostać tekę ministra pracy. Tak jak 17 lat wcześniej w rządzie Jana Krzysztofa Bieleckiego, przyjaciela i mentora Donalda Tuska.
Ale tuż przed powołaniem rządu Boni wystąpił przed kamerami. – Podpisałem deklarację współpracy z SB, uciekając przed strachem, ale także z myślą o bliskich, i nie traktowałem tego zobowiązania jako czegoś poważnego – mówił o wykorzystaniu przez SB jego spraw prywatnych i zmuszeniu do podpisania w 1985 roku lojalki.
Henryk Wujec, działający z Bonim w „Solidarności”, nie ma mu tego za złe. – Najważniejsze, że w końcu to ujawnił.
Już w 1992 r. nazwisko Boniego można było zobaczyć na liście Macierewicza.