Rz: Aż 78 procent pytanych w sondażu dla „Rz” deklaruje, że będzie głosować w najbliższych wyborach do Parlamentu Europejskiego. Jednak frekwencja w 2004 r., kiedy wybieraliśmy eurodeputowanych, wyniosła zaledwie 20 proc.
Wawrzyniec Konarski, politolog: Do wyborów pozostało jeszcze dużo czasu. Z perspektywy doświadczeń są to deklaracje całkowicie nierealistyczne. A nasz wyborca się szybko zniechęca do udziału w głosowaniach, ponieważ przekonuje się, że jego głos nie jest potem traktowany poważnie przez osoby, które zostały wybrane. Duża chęć, by wziąć udział w wyborach do Parlamentu Europejskiego, może w Polsce wynikać z rozczarowania rodzimym parlamentem.
W starych krajach UE wybory do Parlamentu Europejskiego są traktowane po macoszemu. Jest on bowiem postrzegany jako instytucja, w której działają ci, którzy z jakichś powodów nie są w stanie robić kariery politycznej w swoim kraju. Przez wiele lat uważano, że PE nie odgrywa poważniejszej roli.
Jednak aż 80 proc. pytanych uważa, że jest potrzebny.
PE przez wiele lat był traktowany jak przechowalnia polityków nieudaczników. Jego pozycja zaczęła się zmieniać, od kiedy zaczął krytykować działania Komisji Europejskiej. Coraz częściej włącza się w istotne sprawy europejskie. Poza tym pojawiło się w nim wiele indywidualności, które niekoniecznie odgrywały wielką rolę w miejscach swojego zamieszkania, lub osoby, które taką rolę odgrywały, ale przeszły do działalności w PE, np. były premier Jerzy Buzek.