Jeśli polityczne przemiany Janusza Palikota łączyć ze zmianą jego garderoby, to zanosi się na rewolucję. Po fularze, pstrokatych krawatach i rozchełstanej koszuli, nadchodzi czas wąskiego śledzika.
Późny wtorkowy wieczór w Sejmie. Korytarze puste, bary i knajpy pozamykane na cztery spusty, bo posłowie zjadą się dopiero dzień później. W gabinecie Janusza Palikota jak zwykle unosi się zapach orientalnych kadzidełek – obsługa ma obowiązek je rozpalać jeszcze przed jego przyjściem. Palikot w nowym wcieleniu: w eleganckim, granatowostalowym garniturze, białej koszuli i modnym wąskim krawacie. – Tak, chcę wygrać wybory. Tak, chcę być premierem – mówi z pewnością, która nie przystaje liderowi ugrupowania walczącego o byt.
– Które to już pana wcielenie? – pytam, wskazując na błękitny krawat.
– Ostateczne – zarzeka się Palikot. – Badania pokazują, że ludzie nie traktowali tego poprzedniego Palikota poważnie. A ja chcę, żeby elektorat centrolewicowy – te 20 proc. ludzi, którzy odeszli od Platformy – zaczęli mnie uznawać za alternatywę dla Tuska. To niepowtarzalna szansa dla mnie i dla mojej partii.
Życie Palikota to wieczna ucieczka do przodu. Dokąd ucieka tym razem?