Kiedy w 2011 r. po raz pierwszy w trasę wyruszył tuskobus, oprócz tradycyjnych kpin z prawej strony, media i większość elektoratu przyjęły inicjatywę z podziwem i zachwytem.
"Rajd premiera cechuje jedno: jest absolutnie spontaniczny, nieprzewidywalny, nie do wyreżyserowania przez sztabowców, a przez to prawdziwy i szczery" – pisała "Polska The Times". "Nie ma w Polsce ani w Europie wielu polityków, którzy by się na taki gest zdobyli i wrócili z tarczą" – dodawał Jacek Żakowski w "Wyborczej".
5 procent w górę
Dwa lata później, kiedy premier odwiedza "zwykłego mieszkańca Płocka", wręcza dzieciom prezenty i rozmawia z gospodarzem o życiu, zachwytu już nie ma. Kpiny za to zostały – i to nie tylko z prawej strony. Ofensywa wizerunkowa premiera ruszyła, ale jej skuteczność jest dyskusyjna.
Kampania zaczęła się jednak obiecująco. Po zakończeniu wewnątrzpartyjnych walk i przebrzmieniu afery korupcyjnej Donald Tusk potrzebował poprawy nadwerężonych notowań w sondażach. Okazją do zaprezentowania swoich mocnych stron – dobrego kontaktu z ludźmi i dystansu do siebie – była wizyta Tuska w Pułtusku, nieprzypadkowo wypadająca w połowie drugiej kadencji premiera.
Szef rządu odwiedził szkołę, uczestniczył w lekcji, gościł na obiedzie u jednej z rodzin. Nie obyło się bez PR-owych zgrzytów. Na koniec wizyty Tusk przemawiał na rynku, za tło mając grupę gimnazjalistów. I choć temat wystąpienia był ważny – premier zapowiadał głęboką rekonstrukcję rządu – to dzieci zainteresowania nie okazywały: kręciły się, ziewały.