– 2 lutego świętowaliśmy stulecie podpisania pokoju w Tartu, w którym Rosja uznała niepodległość i integralność terytorialną Estonii. Wtedy ustalono granicę, która – zgodnie z międzynarodowym prawem – istnieje do dziś – powiedział w telewizyjnym orędziu Henn Polluaas, żegnając rok 2020.
Problem, który do dziś zatruwa stosunki estońsko-rosyjskie, polega na tym, że ZSRR w 1944 roku, ponownie zajmując tereny swego sąsiada, odebrał mu dwa kawałki terytorium: jeden położony na prawym brzegu Narwy i drugi, na południowym wschodzie – rejon peczorski (po estońsku Petseri). Polluaas twierdzi, że to 5 proc. przedwojennego terytorium kraju.
– Podobne wypowiedzi źle wypływają na perspektywy ratyfikacji rosyjsko-estońskiego porozumienia o granicy – odpowiedział Estończykowi szef komisji spraw zagranicznych rosyjskiego parlamentu Leonid Słucki.
Oba państwa zakończyły wytyczanie granicy w terenie jeszcze w 1996 roku. W 2005 podpisały formalne porozumienie o przebiegu granicy, ale Rosja go nie ratyfikowała. Moskwa obraziła się za wspomnienie w jego preambule pokoju z Tartu, uważając, że będzie to podstawa do estońskich roszczeń terytorialnych. Rosyjski MSZ cały czas podkreślał, że „po wejściu Estonii w skład ZSRS wszelkie spory terytorialne zostały rozstrzygnięte". Tallin zaś domagał się odwołania do starego traktatu, chcąc podkreślić ciągłość swej niepodległości i wyznaczyć okres sowieckiej okupacji, nie zgadzając się z wypowiedziami rosyjskich polityków o „dobrowolnym wejściu do ZSRS".
W 2014 roku wynegocjowano kolejne porozumienie, tym razem bez wspominania o pokoju z Tartu. Ale i tym razem Moskwa odmówiła ratyfikowania go, domagając się, by Tallin zaprzestał prowadzenia „rusofobicznej polityki", w tym ograniczania używania języka rosyjskiego w republice. Ale prezydent Kersti Kaljulaid już w 2020 roku powiedziała, że estoński był i pozostanie jedynym językiem urzędowym, a jeśli ktoś chce dokonać awansu społecznego musi się go nauczyć. Rosyjskie media natychmiast oskarżyły ją o rasizm.