Zapewnia też, że w sprawie jego powołania do PGZ wypowiadało się wielu prawników i ma wiele ekspertyz na ten temat.
- PGZ jest spółką, w której skarb państwa ma 37 proc. udziałów. Ja zostałem zgłoszony przez jednego z akcjonariuszy na wniosek ministra obrony narodowej, a zgodnie ze wszystkimi przepisami, kiedy nie jestem zgłaszany przez skarb państwa, nie obowiązują mnie żadne wymogi czy specjalne szkolenia, których brak mi zarzucano – tłumaczył Misiewicz.
Podkreśla, że ma kompetencje. Z ministrem obrony narodowej pracuje już 10 lat, uczestniczył w pracach sejmowej komisji obrony, był szefem biura zespołu parlamentarnego ds. zbadania przyczyn katastrofy smoleńskiej, czy sekretarzem zespołu parlamentarnego ds. skutków działalności Wojskowych Służb Informacyjnych.
- Media lewicowo-liberalne tworzą taki scenariusz, że ja miałem być jedynym „nadzorcą" w PGZ SA. To nieprawda. Rada nadzorcza składa się z pięciu osób. Na jej czele stoi profesor prawa handlowego, który pełnił tę funkcję również za czasu rządów koalicji PO-PSL. Ja miałem być tylko przedstawicielem resortu, tak żeby na bieżąco móc śledzić zmiany w tym przedsiębiorstwie – tłumaczy Misiewicz w „GPC".
Zapowiedział pozwy wobec osób i środowisk, które go oczerniały. Zdradził, że będzie ich dużo, bo "jego nazwisko zostało wykorzystane do brudnych i kłamliwych kampanii politycznych, które tworzy Nowoczesna czy Platforma Obywatelska".
- Ja się nie poddam, bo nie zrobiłem nic złego, przeciwnie – pracowałem dla Polski i będę pracował nadal – zapewnia zawieszony rzecznik MON.