We wtorek nad ranem Sejm zmienił się w twierdzę. Teren parlamentu otoczono metalowymi barierkami, których co kilka metrów pilnowali funkcjonariusze policji. Na dziedzińcach musztrowano ich całe oddziały. W kilku miejscach stali policjanci w cywilu w kamizelkach z napisem „Zespół antykonfliktowy".

Równie bojowa atmosfera panowała wewnątrz. Politycy PiS z jednej strony zdawali sobie sprawę, że kryzysu można by uniknąć, gdyby nie wyrzucono mediów z Sejmu, a marszałek Kuchciński był mniej brutalny, ale z drugiej powtarzali historie o tym, jak to opozycja zamierza wzniecić zamieszki, przyprowadzić prowokatorów itp. Snuto porównania z „nocną zmianą" i na serio przekonywano, że jedynym celem KOD, Nowoczesnej i PO jest obrona esbeckich emerytur. To wszystko miało uzasadniać nadzwyczajne środki ostrożności. W następstwie zamachu w Berlinie na ulicach pojawiły się patrole Żandarmerii Wojskowej.

Wszystko zmieniło się w środę. Jarosław Kaczyński ogłosił, że wyciąga rękę do opozycji, powtórzył propozycję nadania jej „liderowi" pewnych przywilejów. Przedwczorajsi obrońcy esbeków stali się kulturalnymi oponentami, „przeciwnikami politycznymi". Kaczyński nagle zaserwował politykę miłości w wykonaniu PiS. Ale do świątecznego tonu jego wypowiedzi bardziej niż kordony policji czy stalowe barierki pasowały choinki. Dlatego ogrodzenie wokół Sejmu zniknęło w czwartek równie niespodziewanie, jak się wcześniej pojawiło. A sympatycy PiS ze swadą, z jaką uzasadniali jego postawienie, zaczęli tłumaczyć jego zniknięcie. Z pewnością to nie ostatnia taka wolta, jaką będziemy obserwować.