Tuż przed zaplanowanymi na 24 grudnia wyborami mnożyły się apele o odłożenie głosowania, zarówno za granicą, jak i w samej Libii. Kilka dni temu nakazano nawet rozwiązanie lokalnych komisji wyborczych. Ale w środę po południu wciąż nie było oficjalnej decyzji o przeniesieniu głosowania, tylko sugestie centralnej komisji, że powinno się odbyć 30 dni później.
Nie wiadomo też było, czy kraj żyjący w chaosie od obalenia przed dekadą dyktatora Muammara Kaddafiego nie dozna kolejnego wstrząsu.
– Zawieszenie broni trwa co prawda od ponad roku, ale jest poważne ryzyko wybuchu przemocy, jeżeli wybory się w piątek odbędą, a także, jeżeli się nie odbędą – mówi „Rzeczpospolitej" Peter Millett, czołowy ekspert od spraw libijskich, były brytyjski ambasador w Trypolisie.
Od czasu buntu przeciw dyktatorowi, który wybuchł w lutym 2011 r., Libia przeżyła kilka wojen domowych, w tym z dżihadystami z tzw. Państwa Islamskiego. Miała dwa rządy, jeden na zachodzie z siedzibą w stolicy w Trypolisie, drugi we wschodniej Cyrenajce, z centrami w Bengazi i Tobruku, wspierane politycznie i militarnie przez graczy międzynarodowych (pierwszy głównie przez Turcję, drugi głównie przez Rosję i Egipt). W marcu powstał przejściowy gabinet jedności, ale podziały nadal są silne. W Libii są też wciąż tureccy żołnierze i rosyjscy najemnicy.
Potrzeba czasu
Zdaniem Petera Milletta wybory powinny zostać przełożone przynajmniej o trzy miesiące.