W polityce, zwłaszcza zagranicznej, liczy się efekt, a nie zamiary i chęci. Choć z deklaracji wszystkich polskich polityków wynika, iż bronią wyłącznie interesu narodowego, to najważniejsza jest odpowiedź na pytanie, jakie działania przynoszą jej faktycznie korzyść. Jeżeli bezsprzecznym interesem Polski jest rozszerzenie Unii Europejskiej o kraje leżące na wschód od naszej wschodniej granicy, to jaką przyjąć taktykę postępowania? W obliczu wydarzeń w Gruzji z udziałem naszego prezydenta wydaje się, że radykalizm w sytuacji nieustabilizowanej jest prowokacją, która odsuwa w czasie realizację tego celu.
Tę wydawałoby się oczywistą prawdę lekceważy wielu komentatorów zdarzeń gruzińskich. Po wspomnianym incydencie z ust niekiedy szacownych postaci można było usłyszeć opinię, iż warto było „zorganizować pokazówkę” dla miękkich liderów Unii z państw zachodnich, bo tego rodzaju wydarzenia mogą zmienić ich świadomość w relacjach z Moskwą.
[srodtytul]Prezydent nie w swojej roli[/srodtytul]
Otóż nic bardziej błędnego. Jedynym krajem, który bardzo ucieszył się z incydentu „granicznego”, była Rosja, Gruzja sama udowodniła bowiem, że nie panuje nad własnym terytorium, jest wewnętrznie skłócona, a losy polityczne prezydenta Micheila Saakaszwilego są przesądzone. Incydent nastąpił po kilku znaczących demonstracjach opozycji, w tym ponaddziesięciotysięcznym wiecu w Tbilisi. Zamiast gospodarczej prosperity w kraju panują kryzys i inflacja. Przegrana wojna nie tylko zrujnowała gospodarkę, ale także przyniosła straty polityczne.
Saakaszwili musiał przyznać, i to w sprzyjającym mu parlamencie, że to on rozpoczął działania wojenne 7 sierpnia. A tam, gdzie w wyniku politycznych decyzji cierpią i giną cywile, nie może być akceptacji. Podobnie jak nikt w cywilizowanym świecie nie zaakceptuje „uzasadnionego terroryzmu”.