Sojusz Lewicy Demokratycznej chciałby promować swoje logo w przyszłorocznych wyborach samorządowych. Szkopuł w tym, że ten szyld już dawno przestał przyciągać wyborców, a na szczeblu gminnym i powiatowym może ich nawet odstraszać. Do takiego wniosku doszło wielu kandydatów na wójtów, burmistrzów i prezydentów miast, którzy, chcąc wygrać wybory bezpośrednie, muszą dysponować poparciem większości wyborców, a nie tylko elektoratu SLD.
Waldemar Mazur, który w 2002 r. z rekomendacji SLD – UP został prezydentem Skarżyska-Kamiennej, cztery lata później wystartował pod szyldem Lewicy i Demokratów i wybory przegrał. – Z kandydatem, który startował z własnego komitetu, a nie partyjnego – zaznacza.
W tym roku eksprezydent chciałby znowu walczyć o Skarżysko-Kamienną, ale już nie pod szyldem partyjnym. – Najbardziej odpowiadałoby mi założenie własnego komitetu i uzyskanie poparcia od SLD – mówi. – I nie chodzi o to, że chcę nagle udawać bezpartyjnego, bo w Skarżysku wszyscy doskonale wiedzą, że należę do SLD. Nie da się z dnia na dzień od tego uciec.
O co więc chodzi? – O to, że ludzie mają awersję do polityków i partii. Dlatego w gminach i małych miastach bezpartyjność albo założenie szerokiego komitetu popieranego przez wiele podmiotów to najlepsza recepta na wyborczy sukces – tłumaczy Mazur.
Takie samo zjawisko występuje w dużych miastach. Kojarzony z lewicą Jacek Majchrowski od dwóch kadencji rządzi Krakowem i w obu startował z własnego komitetu. SLD, choć się z tego powodu zżymał, nie wystawił nikogo przeciwko Majchrowskiemu, bo było to działanie skazane na porażkę. Podobnie było z Tadeuszem Ferencem, prezydentem Rzeszowa, który jeszcze w 2002 r. startował pod szyldem SLD – UP, ale już walcząc o reelekcję w 2006 r., założył własny komitet. W tym roku najpewniej będzie tak samo.