Niespełna 10-procentowe poparcie, które partia osiągnęła w wyborach do Parlamentu Europejskiego to więcej niż Sojusz miał w krytycznym dla siebie momencie kampanii, zraz po wybuchu konfliktu między Rosją, a Ukrainą, kiedy sondaże pokazywały 7 proc. poparcia dla SLD. Z drugiej strony te 9.5 procent to znacznie mniej niż oczekiwano.

Sojusz w tegoroczną kampanię włożył dużo wysiłku. Przed wyborami wygaszono wszystkie konflikty. Leszek Miller objechał osobiście pół Polski żeby zaktywizować wyborców. Partia zleciła szczegółowe badania, pod kątem czego oczekują jej wybory i w najdrobniejszych szczegółach wypełniła to zapotrzebowanie. Wreszcie, odwrotnie niż w 2011 roku, postawiła na stare, znane i lubiane nazwiska, a nawet ściągnęła celebrytów. Osiągnęła tylko tyle, że straciła 30 procent mandatów, a średnia wieku posłów SLD do PE jest bodaj najwyższa spośród wszystkich partii.

Można oczywiście wziąć za dobrą monetę tłumaczenia polityków SLD, że sytuacja na Ukrainie odwróciła trend wzrostowy dla partii. Albo to, że walka gigantów czyli PO i PiS sprawia, iż pozostałe partie są ścierane w pył. Ale to są tylko wymówki, bo Nowa Prawica Janusza Korwin-Mikkego znalazła klucz do serc młodych wyborców, choć jej lider ma przeszło 70 lat. Trzy lata temu ta sama sztuka udała się Januszowi Palikotowi. Obie partie wykazały się intuicją polityczną - wyczuły nastroje społeczne i wykorzystały je by zdobyć poparcie. W Sojuszu tej intuicji już nie ma. Partia od dekady dryfuje na politycznej tratwie. Ciągle ma jeszcze zapasy, a więc z głodu nie umiera. Ale powoli się one kurczą. Jeżeli temu dryfowi nie zostanie nadany konkretny kurs – i nie może to być kurs powrotny czyli na PRL – to prędzej czy później śmierć Sojuszu stanie się faktem.