Rząd Beniamina Netanjahu robi, co może, by państwo Palestyńczyków nie powstało tam, gdzie ich żyje najwięcej, czyli na Zachodnim Brzegu Jordanu. Dlatego nie aż tak szokująco zabrzmiała wypowiedź Ajuba Kary, ministra w kancelarii izraelskiego premiera.
W połowie lutego, w przeddzień spotkania swojego szefa z prezydentem USA Donaldem Trumpem, powiedział, że będzie na nim omawiany plan powołania do życia państwa palestyńskiego, składającego się ze Strefy Gazy (rządzi tam radykalny palestyński Hamas) i przylegającej do niej części Synaju, który należy do Egiptu. A nie na terenie Strefy Gazy i Zachodniego Brzegu, jak to jest w planach od ponad dwóch dekad.
Co nie szokuje Izraelczyków, jest wstrząsem dla Arabów. Tym większym, że izraelski minister Kara (który nie jest Żydem, lecz Druzem) przypisał autorstwo tego pomysłu prezydentowi Egiptu Abdel-Fattahowi As-Sisiemu. Miał się on pojawić w 2014 r. i zawierać projekt przesiedlenia Palestyńczyków z Zachodniego Brzegu Jordanu (czy – jak wolą nazywać to okupowane po wojnie 1967 r. terytorium Izraelczycy – Judei i Samarii) na Synaj.
Zresztą faktycznie, trzy lata temu się pojawił, ale ze strony anonimowego egipskiego VIP-a, a nie prezydenta. I od razu został skrytykowany przez Mahmuda Abbasa, prezydenta Autonomii Palestyńskiej (jego władza ogranicza się do Zachodniego Brzegu, i to nie całego).
Od wypowiedzi ministra z kancelarii Netanjahu minęły dwa tygodnie, a wciąż krąży ona po mediach w regionie. Władze w Kairze już parę razy ogłaszały dementi. – To niewyobrażalne, że omawia się tak nierealistyczną i nieakceptowalną wypowiedź – powiedział pod koniec zeszłego tygodnia rzecznik prezydenta Sisiego, dodając, że półwysep Synaj jest szczególnie ważną częścią kraju, która „doświadcza poświęcenia synów Egiptu".