Owszem, mam w sprawie disco polo coś za pazurami. Byłem dyrektorem programowym Polsatu, kiedy na antenie startował pierwszy program „Disco Relax". Był to zapewne początek grudnia 1994 roku, za oknem w moim gabinecie w alei Stanów Zjednoczonych prószył śnieg, a nieszczelne okna powodowały, że chłodne powiewy zadymki hulały wokół skromnego biurka. Było więc przenikliwie zimno, aż trząsłem się od chłodu. I nagle w drzwiach pojawił się anonsowany przez sekretariat prezesa wystraszony facet z kasetą. – Co to jest? – spytałem groźnie. – Nowy program – odpowiedział niepozorny gość o nieogolonej twarzy. Proszę siadać.
Włączyłem kasetę i nagle, jak grom z jasnego nieba z ekranu telewizora wysypał się jakiś koszmarny kalejdoskop dźwięków i obrazów. Najpierw jakieś wirujące w rytm prostego bitu grafiki, potem przed kamerę wyskoczył ten sam koleś, który przyniósł mi kasetę, tyle że w stroju scenicznym, a potem jak z pokutnego wora wysypała się garść prostych i dość prymitywnych teledysków nakręconych do znanych z placów targowych przebojów disco polo. Dojmujący chłód zniknął jak kamfora, za to dostałem dreszczy i wypieków na wymęczonej twarzy. – Co to jest? Czy my mamy to puszczać w telewizji? Dlaczego? Nagły skok temperatury i ciśnienia katapultował mnie z fotela i tym sposobem znalazłem się w gabinecie prezesa prezesów.
– Spokojnie – powiedział. – Wszystko jest jak trzeba. Puszczamy w niedzielę, będzie sukces – usłyszałem i pokornie wróciłem do siebie. – Samborski, jestem Tomek Samborski – wyciągnął do mnie rękę typ, który przyniósł kasetę. Od tej pory widywaliśmy się przynajmniej raz w tygodniu, kiedy w sposób wyjątkowo zdyscyplinowany przynosił kasetę do kolaudacji. Taka jest prawdziwa historia początków telewizyjnej legendy disco polo i programu, który w szczytach popularności gromadził przed ekranami do ośmiu milionów ludzi. Wielu Polaków w niedzielę o dziesiątej rano rozpoczynało przy Disco Relax dzień. W licznych domach na wcześniejsze godziny przesunięto wspólne śniadanie, by rodziny mogły pochłaniać szynki, schaby i sałatki przy dźwiękach ulubionej muzyki. Proboszczowie raportowali odpływ wiernych z porannych mszy, za to mocno wzrastała populacja przychodzących na sumę. Polsat odnotował sukces. Reklamy ściekały wezbranymi strumieniami, a sprawca tego uroczego zamieszania, czyli producent programu Andrzej Marzec, wszedł do kolegium programowego pierwszej polskiej stacji komercyjnej.
Mnie przy kolaudacjach bolały zęby. – Nie możecie tego zrobić jakoś mniej obciachowo? – Się nie da... – spokojnie tłumaczyli Marzec i Samborski, bo disco polo to nic innego jak obciach. Więcej, to esencja obciachu, o ile można tak nazwać najbardziej przeciętne gusta. Właśnie dzięki obciachowi trafia pod każdą strzechę (tak, w Polsce były wtedy strzechy), a ze względu na to, że jest również w jakimś sensie pastiszem, cieszy także umysły wyrafinowane. Tak właśnie przyjmował Disco Relax śp. Piotr Nurowski, ojciec chrzestny Polsatu, wiecznie zagoniony działacz i erudyta. Kiedy rozmawialiśmy o disco polo, na jego twarzy zakwitał serdeczny uśmiech. – Tak uwielbiam Disco Relax, oglądam w każdą niedzielę. I nie tylko ja, ale również Zaor, Majkol i setki kolegów. – Naprawdę? Oczy wypadały mi z orbit. – No pewnie, i wcale się tego nie wstydzę.
Ktoś musi to oglądać, tłumaczyłem sobie, skoro badania wykazują taką widownię. Z czasem udało mi się oderwać od kryteriów estetycznych i zacząłem rozumieć zamysł prezesa prezesów.