Wyobraźcie sobie Państwo taką sytuację: rząd składa projekt ustawy, która ma służyć walce z fake newsami. W czasie zbliżającej się kampanii wyborczej kandydaci będą mogli w specjalnym trybie zgłaszać pojawiające się w sieci, a ich zdaniem fałszywe, informacje na swój temat do sądu, który będzie mógł zmusić dostawcę internetu do blokowania tych treści. Za rozpowszechnianie fałszywych informacji grozić będzie kara roku pozbawienia wolności oraz grzywna w wysokości niemal 70 tys. zł. Opozycja projekt oprotestowuje, mówiąc, że może się stać narzędziem cenzury w czasie kampanii wyborczej i służyć ograniczeniu wolności słowa. Partia rządząca niewiele sobie z tego robi i przegłosowuje ustawę przy oburzeniu Unii Europejskiej.
Takiej sytuacji wcale nie trzeba sobie wyobrażać, bo prawie dokładnie coś takiego wydarzyło się w ubiegłym tygodniu. We Francji. Piszę „prawie", bo jedyny szczegół, który jest nieprawdziwy, to oburzenie UE – przyjętymi przy głośnym sprzeciwie opozycji przepisami z wyjątkiem branżowych serwisów nie zajął się w Europie pies z kulawą nogą. Nie chcę jednak pisać kolejnego tekstu o hipokryzji Zachodu ani też o tym, że Unia stosuje podwójne standardy. Istotne wydaje się jednak co innego – jak pojęcie fake newsów staje się wygodnym narzędziem do wprowadzania przepisów, które uderzają w wolność słowa.
Owszem, zjawisko fałszywych informacji jest bardzo niebezpieczne dla demokracji, a szczególnie w okresie przedwyborczym. Obecny model demokracji przedstawicielskiej zakłada, że obywatele są rozumni (wszak „wyprodukowaniu" rozumnych obywateli służy na całym Zachodzie system obowiązkowego szkolnictwa) i że mają dostęp do informacji, na podstawie których mogą podejmować racjonalne decyzje wyborcze. I tu docieramy do newralgicznego punktu – od kiedy bowiem debata publiczna, a zwłaszcza polityczna, w większości przeniosła się do internetu, okazało się, jak łatwo jest nią manipulować.
Gdy opinię publiczną kształtowały dwa kanały telewizyjne i kilka opiniotwórczych gazet w wolnym i demokratycznym państwie, koszty akcji manipulacyjnej były ogromne. Dziś – jak pokazało śledztwo w sprawie kampanii prezydenckiej w USA w 2016 r. – koszty ingerencji w debatę polityczną są śmiesznie niskie. Ale znów mamy tu do czynienia z konfliktem wartości: dzięki internetowi z jednej strony debata się pluralizuje, powstają strony grupujące osoby o poglądach, które niegdyś nie mogły trafić do mainstreamu, z drugiej prowadzi to do szalonej polaryzacji (radykałowie się wzajemnie wzmacniają i radykalizują). Przy okazji też znacznie łatwiej jest manipulować, wprowadzając do debaty fałszywe informacje.
Co ciekawe, termin fake news zaczął być używany przez część elit, które nim właśnie określały wszystko, co nie mieściło się w liberalno-lewicowym głównym nurcie. Innymi słowy, była to pałka na partie nowej prawicy. Ale i nowa prawica bardzo szybko nauczyła się tym terminem posługiwać. Donald Trump w USA, a politycy PiS w Polsce nazywają fake newsem wszystkie informacje, które albo są dla nich niekorzystne, albo nie pasują do ich punktu widzenia.