Pewne swojego przetrwania mogą być tylko języki konieczne, a nie jest ich znowu tak wiele. To te, w których myśli i odruchy, kłamstwa i marzenia, z którymi człowiek nosił się od urodzenia i nie potrafił ubrać w słowa, nazwano po raz pierwszy. Zrosły się z ich brzmieniem i składnią, są u siebie, bezpieczne i na swoim miejscu tylko w nich. Wszystko, co potem, było już tylko tłumaczeniem, światłem odbitym od początkowej jasności. Pewność siebie, którą zdobywały tymi odkryciami, rozchodziła się jak dreszcze po całym ciele języka. Jest w pozdrowieniach i grzecznościowych zwrotach; słowach nazywających kosze na śmieci, chodniki i przejścia dla pieszych. Taki język wie, że przeżyje swojego użytkownika. Greka i łacina nie umarły, kiedy ludzie przestali się w nich kłócić i plotkować. W ich życiu zaczął się tylko nowy etap – czas dumnego, cierpliwego oczekiwania, aż człowiek znowu będzie chciał rozłożyć abstrakcyjne pojęcia na części pierwsze albo dogadać się z innymi tak, żeby nie zostawić zbyt wiele miejsca na interpretację.