Szedłem moim miastem, jak zwykle bez przyjemności. Miałem coś załatwić. Godzina południowa. Marszałkowska, plac Konstytucji – budowlane upiory komunizmu. Tyle że w tym obecnym neokapitalizmie trochę ożywiła się martwota. Na placu rzędy handlowych budek, szyldy, reklamy, mnóstwo towarów. Więcej kolorów. Więcej życia. Skręciłem w Wilczą. Zachowana po tej stronie w przedwojennym kształcie. Secesyjne kamienice, frontony ozdobione girlandami, kolumnami, amorkami. Przystanąłem. Zajrzałem w głąb jednej z bram. Postąpiłem dalej. Tak się zaczęło. Wchodziłem w podwórza i tropiłem ślady przeszłości: marmurowe schody, mosiężne klamki, stiuki na sklepieniach, okienka stróżówek, figurki Matki Boskiej we wnękach – pod jedną jak kapłan czy strażnik siedział okazały, bury kocur piwniczny.
Pomyślałem o dawnym życiu, o iluś tam pokoleniach zaklętych w tych murach. Magiczne światło pokazało się w ciemnych, cudem zachowanych zakamarkach.
Miasto jako świat. Jego ulice, zaułki, place, domy, kawiarnie, restauracje. Ludzie, atmosfera, historia. Przeszłość zmagazynowana w murach, pamięci, obyczajach. Jeszcze coś więcej! Promieniowanie, które wytwarza miasto. Bo takie niewątpliwie istnieje. Jego wpływ na ludzi, język. Miasto to nie tylko rzecz materialna. Także duchowość. Duch miasta kształtujący tożsamość jego mieszkańców, kulturę, sprzyjający talentom.
Na niebie nad miastem chmury układają się w kształt Pegaza. Chłopczyk wpatruje się z okna swego pokoju w misterium pierzastych obłoków. Niewidzialny malarz powtarza wciąż ten sam motyw. Chłopczyk czuje dziwne podniecenie. Już został naznaczony".
* * *
Tak pisał Marek Nowakowski w szkicu „Miasto" o swojej Warszawie, którą nazywał także „pochłoniętą przez złowrogie żywioły Atlantydą". Szukał jej śladów codziennie, pracowicie zapełniał stronice, które ułożyły się w jedyne w swoim rodzaju dzieło. Rodziło się w takich momentach jak ten, kiedy po zakupieniu ćwiartki weszliśmy do zakładu rzemieślniczego. Pisarz serdecznie przywitał się z właścicielem, zaczęła się rozmowa przerywana degustacją. Nagle to nędzne, ciasne wnętrze zapełnili ludzie, znajomi, którzy już odeszli, dawni mieszkańcy dzielnicy, ludzie zwyczajni, przeciętni, ale siłą kreacji nagle szczególni, podniesieni duchowością miasta, w którym rozgrywały się dobre i złe chwile ich życia.