Większość dyktatorów bezradnych wobec prawdziwych problemów, przed jakimi stają ich społeczeństwa, posługuje się instrumentem sztucznego kreowania wroga. Putin robił tak zawsze. Najpierw byli terroryści z Kaukazu, jak nazywał ludzi walczących o niepodległość państw i narodów w tamtym regionie. Hejt, który uruchomił, kampanie wojenne, które przeprowadził i zbrodnie wojenne, za które jest odpowiedzialny, faktycznie doprowadziły do ich radykalizacji i część z nich wepchnęły w ramiona islamskiego terroryzmu. To najważniejszy skutek tamtej manipulacji. W żaden sposób natomiast nie pomogła ona rozwiązać problemów Rosji.
Po czeczeńskich i dagestańskich terrorystach wrogiem był legalny rząd Gruzji, potem dźwigające swój kraj z państwowego kryzysu władze Ukrainy. Dla Putina byli to zawsze godni pogardy przedstawiciele pseudopaństwa i pseudonarodu, faszyści i banderowcy. Na fali tamtego hejtu dokonano „sprawiedliwej" aneksji Krymu i beznadziejnej, nieprzynoszącej nikomu nic prócz strat wojny w Donbasie.
Widać i ten potencjał kremlowskiej propagandy się kończy, skoro na putinowskim celowniku znalazła się Polska. Zaczęło się od bezprecedensowych i wulgarnych komentarzy o przedwojennym polskim ambasadorze Józefie Lipskim, by ciężar zarzutów przenieść na odpowiedzialność Polaków za wybuch II wojny światowej i Holokaust, a ostatnio – na rzekome przygotowywanie przez Polskę i NATO ataku na Rosję. Absurd za absurdem, a miarą jego ciężaru i oportunizmu rosyjskich elit jest to, że różni kremlowscy purpuraci i paputczycy powtarzają te herezje, domagając się pociągnięcia Polski do odpowiedzialności na forach międzynarodowych.
Przy okazji kolportuje się powszechnie opinie o polskiej rusofobii, narodowych uprzedzeniach i obsesji. To równie nieprawdziwe, co dla wielu z nas bolesne. Bo o ile można o ludziach mojego pokolenia powiedzieć, że w większości jesteśmy szczerymi przeciwnikami uosabianego przez byłego pułkownika KGB moskiewskiego imperializmu, to z rusofobią nigdy nie mieliśmy i nie mamy nic wspólnego. Wręcz odwrotnie, wychowywaliśmy się na Dostojewskim, Tołstoju i Gogolu, w czasach samizdatu zaczytywaliśmy się książkami Sołżenicyna, Wojnowicza, Władimowa i Zinowiewa. Uczyliśmy wielkiej poezji od Brodskiego, a wielkiej literatury – od Nabokowa. Miałem ten honor, że dane mi było poznać wielu z tych wielkich Rosjan, zwykle na emigracji. Słuchałem na żywo w wykonaniu autorskim „Wielkiej elegii dla Johna Donne'a" Brodskiego i przegadywałem wieczory z autorem historycznego poematu o żołnierzu Czonkinie. Dane mi było od Boga poznać i podziwiać wielkich rosyjskich malarzy i muzyków, skrzypków i pianistów. I często wspólnie, przy dobrej wódce czy kaukaskim koniaku, snuliśmy marzenia o przyszłych, pokomunistycznych czasach, kiedy w świecie wolnych już narodów znikną wzajemne uprzedzenia, a Rosjanie i Polacy poczują się braćmi jak wiele razy w historii. Bo historia naszych narodów to nie tylko konflikty, a często szczera przyjaźń i braterstwo.