7 września 1989 r. w Komitecie Centralnym PZPR odbyła się telekonferencja z I sekretarzami komitetów wojewódzkich. Leszek Miller, wówczas sekretarz Komitetu Centralnego PZPR, w nawiązaniu do targów pomiędzy partią a Mazowieckim o obsadę resortu spraw zagranicznych łudził się, że za cenę ustępstw wobec nowego premiera będzie można wytargować dla PZPR „jeszcze jeden resort i RTV" lub chociażby powierzenie tego stanowiska osobie neutralnej. Nic z tego, choć okazało się, że znalezienie szefa Radiokomitetu było dużym wyzwaniem. Odmówili m.in. Maciej Iłowiecki, Marcin Król i Janusz Reiter.
Ostatecznie szefem został, z przypadku, Andrzej Drawicz. Prof. Antoni Dudek w swojej najnowszej książce „Od Mazowieckiego do Suchockiej" przytoczył wspomnienie Waldemara Kuczyńskiego na temat kulis tej nominacji. „W drzwiach windy spotkaliśmy Andrzeja Drawicza [...] Przez chwilę rozmawialiśmy na schodach i kiedy wsiedliśmy do samochodu , kontynuując naszą przerwaną przyjęciem rozmowę, Mazowiecki zapytał: »a może on?«. Czemu nie – odparłem – i tak zapadła decyzja o powołaniu Drawicza na stanowisko prezesa Radiokomitetu".
Mianowanie człowieka wywodzącego się z opozycji, mającego za sobą internowanie oraz współpracę z podziemnymi czasopismami dawało nadzieję na głębokie zmiany w „twierdzy komunizmu" przy ul. Woronicza w Warszawie. O reakcji komunistów najlepiej świadczyła relacja Rakowskiego po rozmowie z gen. Jaruzelskim, wówczas już prezydentem, któremu premier przedstawił kandydaturę Drawicza. Zapisał on w swoich dziennikach: „A przecież jeszcze dwa tygodnie temu M[azowiecki] oświadczał, że wybierze na to stanowisko kogoś neutralnego. Jeśli Drawicz jest neutralny, to ja jestem Matką Teresą. Tak, więc dziś faktycznie utraciliśmy władzę, ma ją bowiem ten, kto kontroluje radio i telewizję". Jak się okazało w niedalekiej przyszłości, to ostatnie stwierdzenie było zdecydowanie na wyrost.
Spłynęła jak barwny motyl
Obawy popleczników komunistycznej władzy związane ze zmianami czekającymi Radiokomitet w związku z nową sytuacją polityczną doskonale oddawały raporty Służby Bezpieczeństwa, która mimo zmian w kraju kontynuowała pracę. 7 września 1989 r. Departament III MSW, odpowiedzialny m.in. za „operacyjną ochronę" Radiokomitetu, donosił o atmosferze panującej wśród pracowników radia i telewizji: „Wyczuwa się, zwłaszcza wśród kadry kierowniczej, zdenerwowanie i oczekiwanie na rozstrzygnięcia w sferze personalnej, organizacyjnej i programowej". Część dziennikarzy obawiała się „porachunków" ze strony powracających do PR i TVP działaczy Solidarności, wyrzuconych z tych instytucji w stanie wojennym. Dla niektórych, zwłaszcza tych swego czasu w mundurach firmujących stan wojenny, dyskomfortem było to, że mieli „eksponować politykę nowego rządu, krytykować to, co było przedtem".
Pierwsze opinie o sytuacji w Radiokomitecie po objęciu prezesury przez Drawicza SB uzyskała od swej agentury (m.in. od tajnego współpracownika „Henryka" oraz kontaktu operacyjnego „Andrzej"). 27 września alarmowano, że nowy prezes „w swych pierwszych poczynaniach zamierza skoncentrować się na daleko idących zmianach personalnych". I to mimo wcześniejszych deklaracji, że o sprawach kadrowych będą decydować fachowość i lojalność wobec rządu Mazowieckiego, a nie poglądy polityczne i przynależność partyjna. Taką deklarację Drawicz złożył w dniu objęcia stanowiska, podczas spotkania z kierownictwem Radiokomitetu. Jak sam wspominał: „Powiedziałem, że nie będzie trzęsienia ziemi i że oczekuję lojalnej współpracy, ponieważ potrzebuję ich doświadczenia. Zapowiedziałem bezpartyjność firmy i zaproponowałem »zostawienie legitymacji na portierni«".
Zdawały się to potwierdzać jego pierwsze posunięcia – zdjęcie z wizji (ale nie wyrzucenie z pracy!) kilku najbardziej skompromitowanych w latach 80. dziennikarzy (Marka Tumanowicza, Marka Barańskiego, Tadeusza Zakrzewskiego, Waldemara Rudnika), zablokowanie kandydatur na korespondentów zagranicznych (Ireny Dziedzic do Wiednia, Andrzeja Bilika do Brukseli oraz Edwarda Kwasiżura – byłego sekretarza komitetu zakładowej PZPR – do Sofii). Jak wynika ze wspomnień Drawicza, te ostatnie posunięcia spowodowane było względami oszczędnościowymi. Pisał: „Nie zabrakło zwykłej prywaty. Jak barwny motyl spłynęła do mojego gabinetu pani o znacznych i wieloletnich zasługach. Teraz chciała, byśmy wysłali ją za granicę. My jednak, dla oszczędności, likwidowaliśmy część sieci korespondenckiej. Tu zaś szło o nowe stanowisko. Na taką wielkoduszność za państwowe pieniądze nie było mnie stać. Rozmowa potoczyła się szarmancko...".