Celebrujący 30. rocznicę nie są również pewni tego, co nastąpiło po komunizmie. Mówią o powrocie demokracji, o jej budowaniu raz bardziej udanym, raz mniej. „Polacy pierwsi wyszli z szafy – mówi Daniel Fried, były ambasador USA w Warszawie i jeden z akuszerów dziecka, które wyszło z łona komunizmu po Okrągłym Stole – i polski sukces skłonił węgierskich komunistów, żeby szybko wynegocjować oddanie władzy". To z kolei – twierdzi Fried – wywołało aksamitną rewolucje i upadek muru berlińskiego. Nie jest to może najbardziej politycznie, socjologicznie i historycznie trafna interpretacja wydarzeń. Pomija nie tylko fakty dotyczące tych czterech (a właściwie pięciu – jeśli liczyć Czechy i Słowację osobno) państw, ale też ignoruje to, co zaszło poza nimi.
Gdzie podział się Związek Sowiecki? Jego koniec, rozpad czy agonia? Rozmowy Okrągłego Stołu były wyłącznie inicjatywą polsko-amerykańską? Czyżby utrzymywane były w tajemnicy przed Moskwą? Wystarczy zajrzeć do Wikipedii, jeśli nie ma się innych źródeł w waszyngtońskich think tankach, by dowiedzieć się, że we wszystkich republikach sowieckich wrzało już przed Okrągłym Stołem, wszędzie powstawały fronty narodowe, mniej lub bardziej dążące do uzyskania autonomii, oderwania się od Moskwy i odzyskiwania niepodległości.
W Wikipedii można przeczytać (w czym odczuwam nutę obrzydzenia), że były to „non-socialist ethnonationalist movements" (niesocjalistyczne ruchy jednonarodowe). Amerykanie, i nie tylko oni, mają duże problemy ze zrozumieniem, czym jest naród, narodowość, a zwłaszcza nacjonalizm w europejskim, szczególnie XIX-wiecznym, sensie. Prowadzi to do różnych paradoksów, np. nieuznania nigdy przez USA sowieckiej aneksji krajów bałtyckich (Litwy, Łotwy i Estonii) w latach 1940–1941 i przerażenia, że państwa te chcą – bardzo zresztą energicznie – odzyskać pół wieku później niepodległość. Przerażenia tak wielkiego, że posyłano tam przeróżne misje, by bronić rosyjskojęzycznej mniejszości przed atakami, których nie było i uczyć „etnonacjonalistów" tolerancji. Zdumiewające jest, że celebrujący 30. rocznicę nie mówią w tym kontekście o Związku Sowieckim i jego dominacji, co tworzy bardzo dziwny obraz zjawisk społecznych w krajach tzw. obozu socjalistycznego. Jeśli nie ma Związku Sowieckiego, to znaczy, że nie było militarnego i politycznego zdobycia tych krajów, tylko kraje demokracji ludowej jakoś sobie żyły, aż w Polsce komuniści dogadali się z niekomunistami, razem zaczęli robić reformy, co podziałało pobudzająco na sąsiadów. Nie wszystkich zresztą.
Jako najwybitniejszego ojca, praktyka i teoretyka demokracji celebrowano w zeszłym tygodniu w Waszyngtonie Lecha Wałęsę. Nie tylko celebrowano, ale i słuchano radośnie jego pouczeń, że demokracja nie jest najwłaściwszym sposobem rozwiązywania dzisiejszych problemów, że nie można pozwalać, by populiści i demagodzy wpływali na elektorat. Mówił to Wałęsa w National Endowment for Democracy (NED), organizacji wydającej miliony dolarów na wspieranie, popieranie i tutti frutti demokracji. Na całym świecie. Wśród zachwyconych słuchaczy dominowali szefowie kilkunastu waszyngtońskich organizacji określających się jako będące częścią „democracy business".
Nasuwa się jednak pytanie: jeśli Związek Sowiecki i jego upadek nie miały znaczenia w zmianach zachodzących w Polsce 30 lat temu, to co robiły wojska sowieckie/radzieckie/rosyjskie w Polsce aż do 17 września 1993 r., kiedy pożegnał je uśmiechnięty prezydent Lech Wałęsa?