Kilkudniowy pobyt w Katmandu kręcił się w zasadzie wokół jedzenia. Późne śniadania zamieniały się we wczesne lunche, a te w obiady, często przeciągane do kolacji. Everest nie tylko zabrał im kilogramy ciała, ale sprawił, że wilcze apetyty urosły do skrajnie wielkich rozmiarów. Odpoczywali, czekając na załatwienie ostatnich powyprawowych spraw w Ministerstwie Turystyki i ambasadzie oraz na wolne miejsca w samolotach lecących do Polski, a czas umilali sobie licznymi spotkaniami i bankietami.
W czasie wyprawy, nawet jeśli siedzisz w bazie, to chudniesz. Bilans energetyczny jest zawsze ujemny. A jeśli idziesz do góry, to w ogóle nie masz możliwości utrzymania wagi. W Katmandu wręcz rzuciliśmy się na jedzenie, lekarz wyprawy śmiał się z nas, że przybywa nas po pół kilo dziennie. Tuż przed samym wyjazdem mieliśmy zaplanowaną konferencję prasową w ambasadzie i – tak przynajmniej nam się wydawało – bankiet. Mimo że już było po wyprawie, to i tak wciąż staraliśmy się oszczędzać pieniądze. Bankiet – to brzmiało świetnie, nie poszliśmy więc na obiad do restauracji. Jakież było nasze zdziwienie, gdy zamiast obiadu w ambasadzie podano... koreczki!
Mieliśmy też spotkanie – przy herbatce – z Elizabeth Hawley (amerykańska dziennikarka, autorka relacji z wyprawy himalajskich – red.). Stawiliśmy się w jej domu, mieszkała daleko od centrum Katmandu. Wypytywała nas o szczegóły wyprawy. Zawada wszystkich nas przedstawił, mówił, kto był na jakiej wyprawie i gdzie, a potem opowiadał o Evereście. W tłumaczeniu pomagali mu Janek Holnicki z Krzyśkiem Cieleckim. Pokazaliśmy jej tę kartkę ze szczytu, śmialiśmy się, czytając rekomendację Raya Geneta (znany amerykański wspinacz – red.). Poprosiła nas o zdjęcie tej kartki. Pojawiła się później w różnych agencjach informacyjnych, anegdota poszła w świat, a z nią nasz sukces. Było o nas głośno. W Polsce o Evereście pisały wszystkie gazety, czekali na nas. Wiedzieliśmy, że na lotnisku będzie wielka szopka, szychy z ministerstw, telewizja. Skala medialnego zamieszania była niewyobrażalnie wielka. A miała być jeszcze większa, jak tylko pojawił się film z wyprawy.
Filmowcy prosili o różne rzeczy
Andrzej Zawada zawsze starał się zabierać na wyprawę filmowców. Tym razem byli z nami Józek Bakalarski i Staszek Jaworski. Jak wspomniałem, dochodziło do konfliktów, bo zazwyczaj my, alpiniści, mieliśmy inne zdanie niż filmowcy. Zazwyczaj, bo w kluczowych dniach walki o Przełęcz Południową, filmowcy „nosili" jak pozostali, nie mieli czasu na zdjęcia. Za co oczywiście dostali od Andrzeja Zawady ochrzan. Zawada nawet w najtrudniejszych momentach wyprawy nie zapominał, by w czasie łączności radiowej dopytać o to, czy kręcą, jaki mają scenariusz na dzień zdjęciowy. Ale to były wyjątkowe dni. Najczęściej trudno było nam „grać" na planie, odpowiednio się ustawiać, we właściwą stronę, tak byśmy stali w dobrym świetle. Filmowcy prosili nas o różne rzeczy, a nam to przeszkadzało, odciągało uwagę od tego, co mamy robić. Żalili się później Zawadzie, twierdząc, że nie chcemy współpracować i że jak przyjadą z nakręconymi jedynie trzystoma metrami taśmy, to będzie wielka kompromitacja. Może trudno sobie to teraz wyobrazić, w czasach kiedy na wyprawie każdy nagrywa wideo, ale dla nas to całe filmowanie było złem koniecznym. Nikt się nie pchał przed kamery. Zawada ciągle zwracał nam uwagę, żeby nie kląć, bo potem montażyści mają z tym problem. Nikt też wówczas nie myślał o spieniężaniu wizerunku, sprzedawaniu zdjęć do agencji informacyjnych. Gdybym dziś sprzedał swoje zdjęcie z kartką ze szczytu, zapewne dostałbym za nie grube tysiące. Wtedy myśleliśmy tak: jest sukces, więc trzeba się nim podzielić ze światem. Nawet jeśli ktoś na tym zarobi pieniądze.
Do Warszawy wracaliśmy na raty, po drodze zatrzymaliśmy się na dwa dni w ambasadzie polskiej w Delhi, a w Polsce pierwsza grupa pojawiła się dopiero 6 marca. Dzień później wylądowaliśmy z Zawadą i Wielickim. To rozdzielenie wynikało z możliwości linii lotniczych. Mieliśmy otwarte bilety, bez daty powrotu, dlatego czekaliśmy na wolne miejsca w samolocie. W konsekwencji powitania na lotnisku w Warszawie były dwa, a oficjalne przywitanie w ministerstwie dopiero 10 marca. Dzień wcześniej w hotelu Victoria odbyła się bardzo długa konferencja prasowa, gdzie maglowali nas na wszystkie sposoby. Jedną z osób, która zadała mi pytanie, była... Wanda Rutkiewicz. Poprosiła, bym porównał nasze wejście z jej wejściem, opisał różnicę w warunkach. A ja odruchowo – do dziś nie mam pojęcia, dlaczego tak zareagowałem – odpowiedziałem jej, że nie będę teraz niczego tłumaczył, że wieczorem mamy wywiad w telewizji i tam powiem. Na sali poruszenie. Wanda szybko się wycofała, gdzieś ukryła. Zawada zaczął ratować sytuację i mówić, że oczywiście opowiemy. Przeprosiłem ją później, tłumaczyłem, że to było pytanie od kogoś „z naszych" i że nie chciałem marnować czasu, bo przecież i tak, już w czasie kolejnych spotkań we własnym gronie, wszystko byśmy z Krzyśkiem opowiedzieli.