Cichy, Trybalski. Za zimowy Everest orderów nie było

Andrzej zabrał głos, zaczął dziękować, tłumaczyć, że to wyczyn sportowy na poziomie światowym, na chwałę...i zawiesił głos, myślałem, że powie „na chwałę Polski Ludowej", ale on dodał na koniec: „na chwałę polskiego sportu".

Publikacja: 10.01.2020 18:00

Nikt się nie pchał przed kamery. Zawada ciągle zwracał nam uwagę, żeby nie kląć, bo potem montażyści

Nikt się nie pchał przed kamery. Zawada ciągle zwracał nam uwagę, żeby nie kląć, bo potem montażyści mają z tym problem. Nikt też wówczas nie myślał o spieniężaniu wizerunku. Na zdjęciu: Leszek CIchy (z lewej) i Krzysztof Wielicki udzielają wywiadów w centrum prasowym PAP, 16 marca 1980 r.

Foto: CAF/PAP/Tadeusz Zagoździński

Kilkudniowy pobyt w Katmandu kręcił się w zasadzie wokół jedzenia. Późne śniadania zamieniały się we wczesne lunche, a te w obiady, często przeciągane do kolacji. Everest nie tylko zabrał im kilogramy ciała, ale sprawił, że wilcze apetyty urosły do skrajnie wielkich rozmiarów. Odpoczywali, czekając na załatwienie ostatnich powyprawowych spraw w Ministerstwie Turystyki i ambasadzie oraz na wolne miejsca w samolotach lecących do Polski, a czas umilali sobie licznymi spotkaniami i bankietami.

W czasie wyprawy, nawet jeśli siedzisz w bazie, to chudniesz. Bilans energetyczny jest zawsze ujemny. A jeśli idziesz do góry, to w ogóle nie masz możliwości utrzymania wagi. W Katmandu wręcz rzuciliśmy się na jedzenie, lekarz wyprawy śmiał się z nas, że przybywa nas po pół kilo dziennie. Tuż przed samym wyjazdem mieliśmy zaplanowaną konferencję prasową w ambasadzie i – tak przynajmniej nam się wydawało – bankiet. Mimo że już było po wyprawie, to i tak wciąż staraliśmy się oszczędzać pieniądze. Bankiet – to brzmiało świetnie, nie poszliśmy więc na obiad do restauracji. Jakież było nasze zdziwienie, gdy zamiast obiadu w ambasadzie podano... koreczki!

Mieliśmy też spotkanie – przy herbatce – z Elizabeth Hawley (amerykańska dziennikarka, autorka relacji z wyprawy himalajskich – red.). Stawiliśmy się w jej domu, mieszkała daleko od centrum Katmandu. Wypytywała nas o szczegóły wyprawy. Zawada wszystkich nas przedstawił, mówił, kto był na jakiej wyprawie i gdzie, a potem opowiadał o Evereście. W tłumaczeniu pomagali mu Janek Holnicki z Krzyśkiem Cieleckim. Pokazaliśmy jej tę kartkę ze szczytu, śmialiśmy się, czytając rekomendację Raya Geneta (znany amerykański wspinacz – red.). Poprosiła nas o zdjęcie tej kartki. Pojawiła się później w różnych agencjach informacyjnych, anegdota poszła w świat, a z nią nasz sukces. Było o nas głośno. W Polsce o Evereście pisały wszystkie gazety, czekali na nas. Wiedzieliśmy, że na lotnisku będzie wielka szopka, szychy z ministerstw, telewizja. Skala medialnego zamieszania była niewyobrażalnie wielka. A miała być jeszcze większa, jak tylko pojawił się film z wyprawy.

Filmowcy prosili o różne rzeczy

Andrzej Zawada zawsze starał się zabierać na wyprawę filmowców. Tym razem byli z nami Józek Bakalarski i Staszek Jaworski. Jak wspomniałem, dochodziło do konfliktów, bo zazwyczaj my, alpiniści, mieliśmy inne zdanie niż filmowcy. Zazwyczaj, bo w kluczowych dniach walki o Przełęcz Południową, filmowcy „nosili" jak pozostali, nie mieli czasu na zdjęcia. Za co oczywiście dostali od Andrzeja Zawady ochrzan. Zawada nawet w najtrudniejszych momentach wyprawy nie zapominał, by w czasie łączności radiowej dopytać o to, czy kręcą, jaki mają scenariusz na dzień zdjęciowy. Ale to były wyjątkowe dni. Najczęściej trudno było nam „grać" na planie, odpowiednio się ustawiać, we właściwą stronę, tak byśmy stali w dobrym świetle. Filmowcy prosili nas o różne rzeczy, a nam to przeszkadzało, odciągało uwagę od tego, co mamy robić. Żalili się później Zawadzie, twierdząc, że nie chcemy współpracować i że jak przyjadą z nakręconymi jedynie trzystoma metrami taśmy, to będzie wielka kompromitacja. Może trudno sobie to teraz wyobrazić, w czasach kiedy na wyprawie każdy nagrywa wideo, ale dla nas to całe filmowanie było złem koniecznym. Nikt się nie pchał przed kamery. Zawada ciągle zwracał nam uwagę, żeby nie kląć, bo potem montażyści mają z tym problem. Nikt też wówczas nie myślał o spieniężaniu wizerunku, sprzedawaniu zdjęć do agencji informacyjnych. Gdybym dziś sprzedał swoje zdjęcie z kartką ze szczytu, zapewne dostałbym za nie grube tysiące. Wtedy myśleliśmy tak: jest sukces, więc trzeba się nim podzielić ze światem. Nawet jeśli ktoś na tym zarobi pieniądze.

Do Warszawy wracaliśmy na raty, po drodze zatrzymaliśmy się na dwa dni w ambasadzie polskiej w Delhi, a w Polsce pierwsza grupa pojawiła się dopiero 6 marca. Dzień później wylądowaliśmy z Zawadą i Wielickim. To rozdzielenie wynikało z możliwości linii lotniczych. Mieliśmy otwarte bilety, bez daty powrotu, dlatego czekaliśmy na wolne miejsca w samolocie. W konsekwencji powitania na lotnisku w Warszawie były dwa, a oficjalne przywitanie w ministerstwie dopiero 10 marca. Dzień wcześniej w hotelu Victoria odbyła się bardzo długa konferencja prasowa, gdzie maglowali nas na wszystkie sposoby. Jedną z osób, która zadała mi pytanie, była... Wanda Rutkiewicz. Poprosiła, bym porównał nasze wejście z jej wejściem, opisał różnicę w warunkach. A ja odruchowo – do dziś nie mam pojęcia, dlaczego tak zareagowałem – odpowiedziałem jej, że nie będę teraz niczego tłumaczył, że wieczorem mamy wywiad w telewizji i tam powiem. Na sali poruszenie. Wanda szybko się wycofała, gdzieś ukryła. Zawada zaczął ratować sytuację i mówić, że oczywiście opowiemy. Przeprosiłem ją później, tłumaczyłem, że to było pytanie od kogoś „z naszych" i że nie chciałem marnować czasu, bo przecież i tak, już w czasie kolejnych spotkań we własnym gronie, wszystko byśmy z Krzyśkiem opowiedzieli.

Gierek się nie pojawił

Już w Katmandu docierały do nas informacje o ogromnym poruszeniu w Polsce, które wywołało nasze wejście. Dowiedzieliśmy się, że na lotnisku ma nas witać Gierek i że najpewniej otrzymamy Krzyże Kawalerskie. Lecieliśmy więc z nastawieniem, że powitanie będzie z pompą. Owszem były tłumy witających, byli ludzie z mojej uczelni, z FSM [Fabryka Samochodów Małolitrażowych – red], gdzie pracował Krzysiek. Był ktoś z ministerstwa. Gierek się nie pojawił. Dziesiątego marca zostaliśmy zaproszeni do Głównego Komitetu Kultury Fizycznej i Sportu przy ulicy Litewskiej [odpowiednik obecnego Ministerstwa Sportu– red.]. Tam oficjalnie mieliśmy dostać złote medale za wybitne osiągnięcia sportowe. Cieszyły nas, ale wiedzieliśmy, że to dostaje każdy, kto osiągnie wynik na poziomie światowym. Bardziej liczyliśmy na Krzyże Kawalerskie Orderu Odrodzenia Polski, czyli tak zwany order chlebowy, bo wraz z medalem szedł dodatek do emerytury na poziomie dwudziestu procent. Dotarła jednak do nas plotka, że nie dostaniemy Krzyży Kawalerskich, bo Gierek się obraził o to, że wysłaliśmy telegram do papieża. Druga plotka mówiła, że to ktoś z poczty doniósł do Komitetu Centralnego, kiedy Hania Wiktorowska dyktowała tekst depeszy Andrzeja Zawady.

Brzmiało to wiarygodnie, i faktycznie, na spotkaniu w ministerstwie dostaliśmy Złote Krzyże Zasługi, a Gierek się nie zjawił, by uścisnąć nam dłonie. Coś musiało być na rzeczy. Zawada był zły, zależało mu na prestiżu, ale nic nie mógł zrobić. Na dodatek w czasie przemówienia doszło do małego politycznego afrontu ze strony lidera. Kiedy Bolesław Kapitan chwalił nas i gratulował rozsławienia imienia ojczyzny socjalistycznej, wszyscy czekali na kontrprzemówienie Zawady. Andrzej zabrał głos, zaczął dziękować, tłumaczyć, że to wyczyn sportowy na poziomie światowym, na chwałę... i zawiesił głos, myślałem, że powie „na chwałę Polski Ludowej", ale on dodał na koniec: „na chwałę polskiego sportu". Wybrnął.

Spotkań naprawdę sporo

W czasie spotkania doszło do jeszcze jednej, tym razem komicznej sytuacji, która w pewnym sensie nawiązywała do sukcesu Brytyjczyków z 1953 roku i dnia koronacji Elżbiety II. Otóż któryś z partyjnych dygnitarzy szepnął do ucha Zawadzie – ale tak, że wszyscy słyszeliśmy – „Nie mogliście, kurwa, panie Andrzeju, wejść tego piętnastego?!". Wówczas wszyscy uświadomiliśmy sobie skalę naszego faux pas: w tym dniu kończył się VIII Zjazd PZPR! Wejście na Everest byłoby świetnym propagandowym akcentem. A tak pokrzyżowaliśmy plany władzom partyjnym. Jeśli dodać do tego plotki o krzyżu, który mieliśmy wnieść na wierzchołek, to nic dziwnego, że partia się na nas obraziła. Wyprawa wyglądała wręcz na wydarzenie antyustrojowe.

Spotkań z dziennikarzami mieliśmy naprawdę sporo, większości już nie pamiętam, ale jedno w Krakowie, w Klubie Dziennikarza, utkwiło mi w pamięci. Zaprosiło nas „Echo Krakowa", które relacjonowało przebieg wyprawy. Sala pękała w szwach. Jeden z dziennikarzy zadał mi pytanie, czy Everest to najwyższy szczyt, na którym byłem. Zamurowało mnie, a on się zorientował, o co właśnie zapytał. Inny dziennikarz koniecznie chciał wiedzieć, kto z nas był na szczycie pierwszy. Tłumaczyliśmy mu, że byliśmy zespołem, weszliśmy razem. Jak Tenzing i Hillary, jak Lacedelli i Compagnoni. To, czy ktoś był minutę przed kimś, nie ma najmniejszego znaczenia. Któregoś dnia w tramwaju w Warszawie podeszła do mnie starsza kobieta i zapytała, czy... może mnie potrzymać za guzik. Tak wówczas wyglądała sława.



Talony na malucha

Uwielbienie dla nas przybierało też inne, bardziej utylitarne formy. Zawada jak lew walczył o talony na maluchy dla członków wyprawy. W końcu udało mu się dostać sześć, rozdał je według jakiegoś własnego rozdzielnika. Ja dostałem, Krzyś Wielicki się zrzekł, bo już miał przyobiecany w pracy. Z FSM dostał też kolorowy telewizor. Szybko zrobiliśmy prawo jazdy i wykupiliśmy samochody. Planowaliśmy wspólne wakacje, więc trochę pojeździłem, żeby zdobyć nieco praktycznych umiejętności. Krzysiek nie miał czasu i odebrał prawo jazdy w przeddzień naszego wspólnego wyjazdu do Włoch. Początkowo zamierzaliśmy jechać jednym autem, w cztery osoby, z naszymi żonami, ale kiedy próbowaliśmy się zapakować u Krzyśka, okazało się, że się nie zmieścimy. Krzysiek musiał więc prowadzić swojego malucha. Bałem się nieco, ale uspokoił mnie, twierdząc, że „trochę pojeździł samochodem po zakładzie". Dojechaliśmy aż na południe Włoch, spaliśmy po drodze byle gdzie, pod namiotami, budżetowo. Udało nam się zobaczyć Neapol i nie umrzeć!

Wtedy zrozumiałem

Na jedno ze spotkań w Polskim Klubie Górskim w Warszawie przyszli zagraniczni dziennikarze. Od nowa przerabialiśmy więc te same pytania, opowiadaliśmy te same historie. Z tą małą różnicą, że po spotkaniu podeszli do nas i poprosili o numery kont. Rozmowę potraktowali jak wywiad, za który chcieli nam zapłacić. Nie bardzo rozumieliśmy, za co chcą płacić. Dostaliśmy po jakieś sto dolarów. Moje roczne wynagrodzenie... Na tym samym spotkaniu pojawił się Bolesław Chwaściński, kierownik legendarnej wyprawy na Noszak z 1960 roku. Można powiedzieć, że Chwaściński otworzył dla Polaków Hindukusz, zainicjował bardzo ważny etap w polskim alpinizmie, bez którego zapewne nie byłoby zimowego Everestu. Wręczył nam mapę rejonu Khumbu z autografem Johna Hunta, kierownika zwycięskiej wyprawy na Everest z 1953 roku. I chyba właśnie wtedy zrozumiałem, co się tak naprawdę wydarzyło. Zrozumiałem, że mamy rekord, którego już nikt nigdy nam nie zabierze. Bo nie da się wejść zimą wyżej. Zrozumiałem też słowa Andrzeja Zawady, który zapytany o to, dlaczego zdecydował się na Everest i czy się nie boi porażki, odpowiedział: „Jeśli nam się nie uda, będziemy mogli powiedzieć, że nie udało nam się wejść zimą na najwyższą górę świata. To brzmi lepiej od odpowiedzi: nie udało nam się wejść zimą na Czo Oju, prawda?".

Zimowy Everest był symbolem rekordu, którego nikt nam nie mógł odebrać. Ale i swego rodzaju strzałem w kolano. Mogliśmy jechać na kolejny zimowy ośmiotysięcznik, ale wyższego już nigdy nie udałoby się nam zdobyć.



Kryształy z Polski i magnetofon „Kasprzak"

W czasie gdy Cichy, Wielicki i Zawada brylowali na salonach Warszawy, w Katmandu rozgrywały się sceny, które mogły mieć poważne konsekwencje dla całego polskiego środowiska wspinaczkowego. Nepalczycy z Ministerstwa Turystyki zdecydowali, by ukarać Polaków za nielegalne połączenie radiowe z Polską i przekazanie światu informacji o sukcesie z pominięciem drogi oficjalnej. Kara była surowa: cofnięcie pozwolenia na wiosenną próbę zdobycia Everestu nową drogą (Filarem Południowym) oraz dożywotni zakaz wjazdu do Nepalu dla Andrzeja Zawady. Próbował temu przeciwdziałać Lech Korniszewski, lekarz wyprawy wiosennej. Nienagannym angielskim, łapówkami – głównie przemyconymi z Polski kryształami – i w końcu nowiutkim magnetofonem marki Kasprzak udało mu się załagodzić sytuację. Negocjacje trwały długo, Nepalczycy ustąpili dopiero 23 kwietnia 1980 roku. Gdy Zawada wrócił do Katmandu, ekipa himalaistów już się aklimatyzowała – nielegalnie – w Kotle Zachodnim. To Korniszewski podjął decyzję, by działać w górach niezależnie od oficjalnego pozwolenia. Wysyłał członków wyprawy, dwójkami, w dolinę Khumbu – niby na trekking. Tym fortelem uratował wiosenną wyprawę i przechytrzył Nepalczyków, którzy złośliwie zwlekali, wiedząc, że Polacy nie mają szans na udany atak z tak późno wydanym permitem. Tymczasem już 28 kwietnia Jerzy Kukuczka i Wojciech Wróż założyli obóz czwarty na wysokości 8050 metrów, a 19 maja Kukuczka i Andrzej Czok stanęli na szczycie Everestu – nową drogą, Filarem Południowym. Tym samym Polacy dwukrotnie w jednym roku pokonali Górę Gór, ustanawiając bezprecedensowy rekord w historii himalaizmu. 

Fragment książki Leszka Cichego, Piotra Trybalskiego „Gdyby to nie był Everest...", która ukaże się 15 stycznia nakładem Wydawnictwa Literackiego. Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji

Kilkudniowy pobyt w Katmandu kręcił się w zasadzie wokół jedzenia. Późne śniadania zamieniały się we wczesne lunche, a te w obiady, często przeciągane do kolacji. Everest nie tylko zabrał im kilogramy ciała, ale sprawił, że wilcze apetyty urosły do skrajnie wielkich rozmiarów. Odpoczywali, czekając na załatwienie ostatnich powyprawowych spraw w Ministerstwie Turystyki i ambasadzie oraz na wolne miejsca w samolotach lecących do Polski, a czas umilali sobie licznymi spotkaniami i bankietami.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał