Wiara czasu pandemii. Kościół zdaje ten egzamin

Kościół w Polsce przechodzi najważniejszą od 30 lat próbę. Wiele wskazuje na to, że wyjdzie z niej wzmocniony, nawet jeśli na pierwszy rzut oka bardziej widoczne będą odniesione w niej rany.

Publikacja: 03.04.2020 18:00

Nigdy nabożeństwa nie miały takiej promocji, jak obecnie za sprawą setek transmisji w internecie. Na

Nigdy nabożeństwa nie miały takiej promocji, jak obecnie za sprawą setek transmisji w internecie. Na zdjęciu różaniec online, Poznań, 17 marca 2020 r.

Foto: Forum, Robert Woźniak

Buszujący w „katolickim" internecie zapewne trafili na charakterystyczny mem, który stał się hitem (jakkolwiek to brzmi) tegorocznego Wielkiego Postu. Na fotografiach uśmiechnięci księża informują wiernych: „Przygotowaliśmy dla was wielkopostne rekolekcje". Obok duchownych wizerunek Boga Ojca z Dzieciątkiem Jezus i odpowiedź: „My również". W ten sposób autor mema trafnie oddał poczucie chyba wszystkich chrześcijan, że w tym roku przeżywamy rekolekcje, jakich nie wymyśliłby kaznodzieja z największą liczbą wyświetleń na YouTubie. Rekolekcje, które mają wiele różnych poziomów – dla jednych to „tylko" wymagający czas pustyni i pustych kościołów, dla innych dosłowne przeczołganie we wszystkich możliwych wymiarach życia (w tym materialnych, związanych z utratą lub obawą przed utratą pracy z powodu pandemii), jeszcze dla innych prawdziwa próba wiary, zaufania do Kościoła i stawiania pytań Panu Bogu. Czy w takim klimacie niepewności nie jest pewnym nietaktem i zuchwałością stawianie tezy, że Kościół z tej próby wyjdzie umocniony?




Duchowe napięcie

To żaden tani optymizm, naiwność czy źle dobrane różowe okulary. To przekonanie wyrastające z doświadczenia, które jest wspólne dla sporej części katolików; ludzi odciętych od tego, co zazwyczaj było na wyciągnięcie ręki, a co dziś jest obiektem tęsknoty; wiernych konfrontujących swój duchowy głód i potrzebę wspólnoty z odpowiedzialnością za innych i poczuciem solidarności; całe rzesze grup, parafii i indywidualnych wiernych i duchownych rozwijających alternatywne formy zdalnego uczestnictwa w życiu liturgicznym, formacyjnym i modlitewnym; ludzi doświadczających realności czytań biblijnych, które w tych dniach stały się namacalną rzeczywistością, jak to z I Niedzieli Wielkiego Postu: „Wierz Mi, kobieto, że nadchodzi godzina, kiedy ani na tej górze, ani w Jerozolimie nie będziecie czcili Ojca (...). Nadchodzi jednak godzina, owszem, już jest, kiedy to prawdziwi czciciele będą oddawać cześć Ojcu w Duchu i prawdzie".

Przekonanie to nie oznacza lekceważenia wątpliwości tych, którzy restrykcyjne zasady kwarantanny uznali za krzywdzące najbardziej dla wierzących (bo zrozumiałe są pytania, dlaczego w dużym kościele może przebywać pięć osób, podczas gdy w dużo mniejszym autobusie kilkakrotnie więcej, dlaczego można wyskoczyć do osiedlowego sklepu po mleko, a nie można „wyskoczyć" po strawę duchową do osiedlowej świątyni). Przeciwnie, w całym tym doświadczeniu, które ostatecznie umocni – i już umacnia – Kościół, kluczowe jest intelektualne i duchowe napięcie, dyskusje, również spory o sprawy najważniejsze. Nawet to, że przy okazji wychodzą rażące braki w katechezie i świadomości tego, w co naprawdę wierzymy, a czego przejawem są samozwańcze proroctwa i szukanie przez niemałą liczbę wiernych odpowiedzi w nieuznanych przez Kościół rzekomych objawieniach.

Posunę się do stwierdzenia, że żaden z dotychczasowych kryzysów nie był jednocześnie tak budujący i przyszłościowy, domagający się osobistego wyboru, w którym wiara i rozum spotykają się w sposób konieczny. Jeśli więc pozwalam sobie na optymistyczną opinię, że ta próba umocni Kościół, to nie wynika to z triumfalistycznych założeń. Bo chodzi o siłę realną, a nie tę opartą na ludzkich kalkulacjach, splendorze, komforcie – także duchowym – i władzy.

Odwaga czy zdrada?

Przede wszystkim jako Kościół katolicy już zdali egzamin z poczucia odpowiedzialności za siebie nawzajem. W tym kluczu należy patrzeć na owszem stopniowe, ale jednak konsekwentne wprowadzenie przez biskupów ograniczeń dotyczących uczestnictwa w liturgii. Nie zgadzam się przy tym ani z zarzutami, że były to kroki zbyt mało odważne, że trzeba było od razu zamknąć kościoły, ani – z drugiej strony – z tymi, którzy wszelkie obostrzenia, w tym zachętę do przyjmowania komunii świętej na rękę oraz ograniczanie liczby wiernych, uznali za zdradę, oskarżając wręcz biskupów o pozostawienie ludzi samym sobie.

W pierwszym przypadku należy zrozumieć, że nie jest czymś oczywistym dla proboszcza czy biskupa, że miałby bez chwili zastanowienia i bez wahania oznajmić wiernym, że oto nagle zamykają się drzwi świątyni – i radźcie sobie sami. To były konieczne, ale wcale nie tak oczywiste, a na pewno nie bezbolesne kroki, bo sakramenty, liturgia i wspólnota to nie są potrzeby drugiej czy trzeciej kategorii, tylko dla wielu samo centrum ich życia. Zarazem jednak nie jest też tak, że wprowadzane stopniowo ograniczenia, aż do praktycznego wyłączenia wiernych z uczestnictwa w liturgii w kościele, można uznać za dezercję duchownych. Wystarczy zresztą posłuchać dziesiątek nagrań, transmisji na żywo i poczytać dziesiątki wpisów na portalach społecznościowych księży, którzy przeżywają autentyczny ból spowodowany widokiem pustej świątyni i robiącymi, co można, by dotrzeć z transmisją i nauczaniem do zgromadzonych przed ekranami komputerów wiernych. Trudno sobie przypomnieć, by kiedykolwiek w historii – i to dotyczy już całego świata – msza święta i inne nabożeństwa miały taką promocję, jak obecnie za sprawą setek transmisji w internecie.

Do tego należy dodać coraz bogatszą ofertę internetowych kaznodziejów i rekolekcjonistów. Choć polski internet katolicki i tak miał się pod tym względem nieźle w ostatnich latach, to w tym momencie mamy do czynienia z prawdziwym pospolitym ruszeniem i zawojowaniem sieci przez duchownych i świeckich głosicieli.

Z jednej strony mieliśmy do czynienia ze swoistym szantażem i „moralnym wzmożeniem" ze strony tych, którzy sprawiali wrażenie, jak gdyby chcieli wręcz śledzić wszystkich „nadgorliwych" katolików, chcących mimo wszystko uczestniczyć w liturgii w kościele (gdy jeszcze było to możliwe dla maks. 50 osób). Z drugiej zaś mieliśmy i mamy do czynienia z lekceważeniem zasad, które są oczywiste dla epidemiologów i lekarzy.

Wydaje się jednak, że to dwie skrajne postawy, które sprawiają może wrażenie prezentowanych przez liczne środowiska za sprawą aktywności tychże w mediach społecznościowych. W znakomitej większości aktywni dotąd katolicy w Polsce, na pewno nie bez bólu, wzięli sobie do serca wszystkie ostrzeżenia władz państwowych i zalecenia władz kościelnych, by w decyzji, czy iść do kościoła, czy nie, brać pod uwagę nie tylko swoje potrzeby duchowe, ale też bezpieczeństwo innych.

Wrocławski metropolita abp Józef Kupny trafnie opisał istotę tej postawy: „Konsekwencje naszych decyzji osobistych dotykają zawsze większego grona ludzi. (...). Nie jest tylko naszą sprawą to, czy pozostaniemy w domu, czy będziemy unikać zgromadzeń. Niech każdy zrobi co w jego mocy, by ograniczyć możliwość rozprzestrzeniania się epidemii" – apelował podczas ekumenicznego nabożeństwa. A że nie jest to sprawa tak łatwa, jak rezygnacja z wyjścia do pubu czy kina, pokazał wpis proboszcza jednej ze śląskich parafii: „Te ostatnie niedziele, to najstraszniejsze niedziele w moim życiu. Dlatego wszyscy potrzebujemy wstawienniczej modlitwy i swojej silnej wiary nawzajem, by przejść przez te trudne dni, tygodnie, miesiące...".

Przelew na tacę

Próbę dojrzałości przechodzą pomyślnie również sami wierni. I nie chodzi tylko o pozytywną odpowiedź na apel biskupów o pozostanie w domach, nie tylko o przygotowanie w swoich mieszkaniach świątecznych warunków do przeżywania mszy św. online (internet wypełniły zdjęcia przystrojonych obrusem stołów, z Biblią i zapaloną świecą). Chodzi także o pamięć o materialnym funkcjonowaniu parafii. Ich budżety uszczupliła niemal zerowa frekwencja, często mamy do czynienia z prawdziwym załamaniem finansów, z których niemała część idzie m.in. na działalność charytatywną.

W jednej z parafii, która zatrudnia na etacie kilkunastu świeckich, proboszcz w jedną niedzielę musiał uzbierać na zapłacenie składek ZUS za swoich pracowników. Nie miał pojęcia, jak to zrobić, skoro do kościoła nikt nie przyjdzie. Wierni szybko zredagowali list, który został opublikowany na stronie internetowej i profilu facebookowym ich kościoła. Czytamy w nim m.in.: „chcemy zaproponować i prosić, by ci z nas, którzy w najbliższym czasie nie będą uczestniczyć w liturgii w parafii, nie rezygnowali ze wsparcia finansowego i zamiast wrzucania do koszyka, spróbowali regularnie – najlepiej co tydzień – dokonywać przelewów na konto parafii. To dobry czas, by na nowo uświadomić sobie, że jesteśmy wszyscy współodpowiedzialni za nasz kościół". W podobnym kierunku z czasem poszło więcej wspólnot w całej Polsce.

Wszystkie te sprawy to jeden wielki kapitał, który zaprocentuje w czasie, gdy wszystko – miejmy nadzieję wkrótce – wróci do normy. Ale można chyba powiedzieć, że to już nie będzie ten sam Kościół. To doświadczenie pustyni, skupienie się na swojej osobistej relacji z Bogiem, ogołocenie nawet z tak dobrych przecież rzeczy, jak rekolekcje, różnego rodzaju konferencje czy wielkie akcje ewangelizacyjne – to musi mieć przełożenie na przeżywanie wiary.

Teologowie mówią wprost, że wszyscy przyzwyczaili się do mówienia, że rodzina jest domowym Kościołem, ale teraz doświadczamy tego w sposób dosłowny, gdy liturgia jest przeżywana właśnie w domach. Całe to doświadczenie – nie wiemy jeszcze, jak bardzo rozciągnięte w czasie – niesie ze sobą zarówno szanse, jak i pewne pułapki. Na ciekawą rzecz zwrócił mi niedawno uwagę o. Tomasz Gałuszka, dominikanin, historyk Kościoła. – W Kościele na pewno zmieni się to, co zmieniło się po epidemii „czarnej śmierci" w połowie XIV wieku, kiedy mocno rozwinęła się indywidualna pobożność. Wraz ze śmiercią ogromnej liczby duchownych i przez wieloletni brak dostępu do sakramentów ludzie zaczęli szukać bezpośrednich form kontaktu z Bogiem. Obecnie, kiedy bardzo wielu ludzi przez wiele tygodni będzie bez sakramentów, bez fizycznej bliskości ze wspólnotą Kościoła, wytworzy się coś podobnego. Część osób, która uczestniczy duchowo w liturgii za pomocą internetu, już w tym internecie zostanie, w nowej rzeczywistości parafii, która będzie parafią wirtualną – tłumaczy o. Gałuszka.

To dobrze czy źle? I dobrze, i nie najlepiej. Dobrze, bo dla wielu transmisje online mogą stać się zachętą, by po prostu po raz pierwszy w życiu lub od wielu lat wejść do kościoła, ale może skończyć się i tak, że jakaś część korzystających dziś z internetowej transmisji mszy przy takiej tylko pozostanie. O. Gałuszka stara się spojrzeć na to jak na nowe i niekoniecznie złe zjawisko. – Powstanie nowa forma Kościoła, wspólnota, która będzie wspólnotą wirtualną i to będzie coś więcej niż tylko „oglądacze filmików" – to będą ludzie, którzy nauczą się m.in. głębokiego przeżywania komunii duchowej. Dzięki temu rozwinie się również teologia wszystkich form nadzwyczajnych, takich jak żal doskonały czy właśnie komunia duchowa. Może nawet dla niektórych będą to jedyne formy, przez które będą odkrywać Boga i się formować – mówi dominikanin.



Tłuszczyk do spalenia

Jest jeszcze jeden istotny dla przyszłości Kościoła aspekt obecnej sytuacji: czas przymusowego zawieszenia pokaże ogromną siłę tych form duszpasterstwa, grup i wspólnot, które już istnieją. Dla życia wspólnotowego to będzie ogromne wsparcie. Już dziś widać, że wiele grup nie wytrzymuje czasu rozłąki i próbuje „spotykać się" online. Dotyczy to zarówno nauczania prowadzonego przez liderów czy zaproszonych gości, jak i wspólnotowych modlitw czy nawet spotkań formacyjnych w grupach.

Karol Sobczyk, lider krakowskiej wspólnoty „Głos na pustyni", tak mówił o tym w rozmowie z Katolicką Agencją Informacyjną: „W ostatnią środę przeprowadziliśmy pierwsze spotkanie online dla wszystkich. Poszerzyliśmy swoje granice, ponieważ dotąd nie rozwijaliśmy się w prowadzeniu transmisji. I zdaliśmy sobie sprawę, jak ludzie są dziś głodni Boga. Okazało się, że przez transmisję przewinęło się kilka tysięcy ludzi. Dostajemy szereg zapytań o naszą wiarę, prośby o modlitwę. Dziś głosy ludzi walczących z Bogiem i Kościołem nagle przestały być wyraźne. W sercach ludzi pojawiły się zupełnie nowe pytania, na które my, jako wierzący w Chrystusa, mamy odpowiedzi. Wierzę, że niedługo dostrzeżemy, że Kościół poprzez inicjatywy nowej ewangelizacji przygotowywał się przez dziesięć ostatnich lat na ten właśnie czas".

Rzeczywiście, czas po epidemii może sprawić, że tam, gdzie już były mocne wspólnoty, jeszcze bardziej się wzmocnią. To jest siła Kościoła, która dziś nie zawsze jest właściwie rozeznana i doceniona. Po ustaniu epidemii i powrocie do świątyń rola świadomych i zaangażowanych świeckich wzrośnie jeszcze bardziej.

„Koronarekolekcje" dokonały już czegoś, co nigdy nie udało się najlepszym publicystom: wierni świeccy przekonali się, co to znaczy brak Eucharystii, a duchowni, co oznaczają puste kościoły. Żadne analizy ostrzegające przed tym, jakie procesy społeczne, jakie zaniedbania duszpasterskie i personalne mogą doprowadzić do odpływu świeckich z kościołów, nie zrobiły na nikim takiego wrażenia, jakie teraz na księżach musi robić widok pustych ławek. I w drugą stronę – jeśli komuś zdarzało się narzekać na „nadmiar" księży i kościołów, to może teraz przyszedł czas doświadczenia, co może oznaczać brak tego niewątpliwego luksusu dla życia duchowego.

To nic, że w tyle głowy jest przekonanie, że to tylko chwilowe, że trzeba to jakoś razem przejść. Wszyscy – i świeccy, i duchowni – mogą potraktować to doświadczenie jako lekcję, jak wiele mają zwykle pod ręką i jak wiele można stracić. I jak często sprawy drugorzędne przysłaniają istotę wiary. Siostra Bogna Młynarz, doktor teologii, w wywiadzie dla „Gościa Niedzielnego", mówiła mi niedawno: „Nasze schematy, przyzwyczajenia, nawet rzeczywiste zasługi i poczucie, że już tyle dla Boga zrobiliśmy, sprawiają, że obrastamy w »duchowy tłuszczyk«. Być może te wydarzenia są wołaniem Boga o otrząśnięcie się z tego leniwego snu".

Katolicy dostali niepowtarzalną chyba szansę, by na nowo poukładać priorytety. Kościół jest na wydłużonych rekolekcjach, które muszą przynieść zmianę myślenia o tym, co jest rzeczywistą duchową potrzebą człowieka, a co wyłącznie zaspokajaniem instytucjonalnych ambicji lub dbaniem o sprawy może i po ludzku prestiżowe, ale w gruncie rzeczy drugo- lub trzeciorzędne. 

Jacek Dziedzina jest publicystą „Gościa Niedzielnego" i szefem Wydawnictwa Niecałe

Plus Minus
Walka o szafranowy elektorat
Materiał Promocyjny
Tajniki oszczędnościowych obligacji skarbowych. Możliwości na różne potrzeby
Plus Minus
„Czerwone niebo”: Gdy zbliża się pożar
Plus Minus
Dzieci komunistycznego reżimu
Plus Minus
„Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhan”: Miasto jak z filmu science fiction
Plus Minus
Tajemnice pod taflą wody