1.Mogiły Radziwiłłów w Dubinkach przykrywa wielka płachta blachy falistej. Leżą tu legendarni magnaci – Czarny i Rudy. Nierozłączni za życia, spoczęli razem i po śmierci, choć stało się to raczej przypadkiem. Dubinki były rodową posiadłością Rudego, który został tu pochowany w 1584 r. Trup Czarnego długo błąkał się po świecie. Złożono go najpierw w zborze kalwińskim w Wilnie. Gdy zbór zlikwidowano, syn przeniósł prochy do podziemi swego pałacu. Jednocześnie czynił w Watykanie zabiegi o zgodę na pochówek w kościele, ale papież odpowiedział, że nie można pośmiertnie zmienić wyznania. Wreszcie, ponad 80 lat od zgonu, gościny w krypcie w Dubinkach udzielił kuzynowi Rudy. Ale i tutaj prochy kanclerza nie zaznały spokoju. Zamek tutejszy, łupiony przez obcych i swoich (gdy był własnością Bogusława Radziwiłła), został dosłownie zrównany z ziemią. Takiż los spotkał kaplicę grobową. Zostało tylko wyniosłe wzgórze, oblane wodami jeziora, porośnięte drzewami kaleczonymi przez wichry i pioruny. Doczesny spokój zmarłych zakłócali już tylko archeolodzy. Ostatni raz w 2004 r., gdy prace wykopaliskowe odsłoniły kryptę z ludzkimi szczątkami. Nie było jednak pewności co do tożsamości pochowanych, więc kości pojechały na ekspertyzę do Wrocławia, gdzie poddano je badaniom DNA. Niedawno ogłoszono werdykt – to Radziwiłłowie. Odsłonięte fundamenty przykryto blachą, by uchronić przed erozją. W przyszłości ma tu powstać nowe mauzoleum. Czy już na wieczne odpocznienie?
Według niektórych źródeł to właśnie w Dubinkach przyszła na świat siostra Rudego Barbara. Na pewno spędziła tu zimę 1547 r., zaraz po tajemniczym ślubie z Zygmuntem Augustem. „Na pewnym miejscu miłościwy królu w Dubinkach mieszkamy, ze wszystkich stron woda około obeszła, jedno most przerzuciwszy” – pisała stąd do króla Barbara. Miejsce nie było niestety takie pewne. Któregoś dnia runęło sklepienie komnaty, w której przebywała Radziwiłłówna. Rudy uspokajał króla, że była to zwykła katastrofa budowlana, ale zszarpane nerwy Augusta podpowiadały zamach. Te kilka miesięcy w Dubinkach w ogóle okazały się fatalne. Barbara poroniła. Gdyby nie to, może inaczej potoczyłyby się losy dynastii i państwa.Koleje tego związku stanowią ciekawy przyczynek do dziejów naszej kultury politycznej. Po jednej stronie stanął wówczas król, który, forsując swą wolę matrymonialną, nie wahał się doprowadzić państwo na skraj wojny domowej. Po drugiej nieprzebierająca w słowach i środkach opozycja pod egidą najwyższych autorytetów Korony. Jednym głosem przemawiali dygnitarze świeccy i kościelni, liberałowie i dewoci. Żonę władcy traktowano najbardziej dosadnymi epitetami, posądzano o rozwiązłość, trucicielstwo, uprawianie magii i inne niegodziwości. Kasztelan poznański Andrzej Górka z chorobliwą satysfakcją kompletował listę jej nałożników, a ksiądz Stanisław Orzechowski wtórował relacjami o romansach z „koniuchami i świniopasami”. Nie zawahano się przed profanacją pamięci Zygmunta Starego, twierdząc, że Barbara była jego nieślubną córką (dla dowiedzenia kazirodczości jej związku z Augustem).W ubliżaniu celowali luminarze renesansu – Rej, Trzecieski, wspomniany Orzechowski. Ten ostatni zadał sobie trud zebrania wszystkich inwektyw w słynnych „Mowach”, w których nie ograniczał się do ordynarnych uwag pod adresem królowej i wyzywania króla od błaznów, ale nawoływał, by stronników małżeństwa „ścigać żelazem, ogniem i mordem”. Bardziej wstrzemięźliwi apelowali o umiar w przelewie krwi, sugerując, że wystarczy, jak Barbarę „utopi się w Wiśle, a Czarnego powiesi”. Sytuacja była bardzo napięta.Szczególnie dramatyczny przebieg miało posiedzenie Senatu, na którym izba na klęczkach błagała króla o porzucenie żony. Prymas Dzierzgowski zapewniał, że rzecz całą „załatwi w Rzymie”, a jeden z posłów wzywał do wojny domowej, gdyby król pozostał przy swoim. Pół biedy, gdyby awantura nie wyszła poza granice. Niestety, zgodnie z ugruntowaną u nas tradycją została zaraz wyniesiona na arenę międzynarodową – ku uciesze sąsiadów i nie bez pomocy ich służb specjalnych. W Niemczech pojawiły się nieprzyzwoite ryciny polskiej pary królewskiej oraz wulgarne portrety Barbary, przy których bledną współczesne, w sumie dość niewinne karykatury rządzących. Ale nie to było najgorsze. Na fali intryg możnowładztwo wielkopolskie żądało detronizacji Augusta i zaproszenia na tron arcyksięcia Maksymiliana, a wojewoda sandomierski Jan Tenczyński deklarował wręcz, że wolałby „Turczyna w Krakowie oglądać, niż tę mieć za królową”. W odpowiedzi król zawarł sojusz z Habsburgami. Za cenę rezygnacji z Węgier i milczenia w sprawie pruskiej otrzymał obietnicę „przyjaznej” interwencji na wypadek buntu poddanych.August w końcu spacyfikował elity, szafując stanowiskami i upominkami, a miał z czego udzielać. Były to czasy zasobnego skarbu i szerokich granic, bodaj ostatnie. Jak słabe musiało już jednak być państwo, skoro czołowy publicysta mógł bezkarnie nazywać władcę błaznem, a pierwszą damę ladacznicą, nie wspominając już o nawoływaniu do mordowania opozycji. To przygnębiające, że tradycje braku szacunku dla panujących są u nas tak głębokie, choć może powinien cieszyć fakt, że przy wszystkich ułomnościach obecnego dyskursu politycznego daleko nam jeszcze do ówczesnych, „renesansowych” standardów. Ciekawe tylko, że również dzisiaj granice swobody wypowiedzi w tej sferze testują duchowni…
Na sąsiednim wzgórzu leży cmentarz. W 1891 r. została tu pochowana matka Kazimiery Iłłakowiczówny. Grób ten miał jeszcze mniej szczęścia niż mogiły Radziwiłłów. Nie ma po nim śladu. Matka poetki była guwernantką w pobliskim majątku Tyszkiewiczów w Śniegach. Gdy zmarła, Kazimiera miała dwa lata. Kolejny raz przyjechała tu jako młoda panienka. „Bujne zielsko wyrosło w Dubinkach na grobie matki mojej…” – wspominała. Motyw tej mogiły często potem powracał w jej twórczości. W wierszu „Do Litwy” pisała: „Stań, wesprzyj dłonie o graniczny słup/ i nie broń trumnie, kiedy w niej przypłynę/ bo na cmentarzu jest w Dubinkach grób/ zawsze gotowy dla mnie i gościnny”. Ale nie dane jej było tu wrócić ani żywej, ani umarłej. Dubinki znalazły się w międzywojniu za zadrutowaną granicą z Litwą. Wydaje się, że żal i wyrzuty związane z opuszczoną mogiłą przyczyniły się do tak aktywnej postawy Iłłakowiczówny na rzecz pojednania obu krajów. W sposób szczególny musiał to rozumieć jej długoletni przełożony, którego matka również pochowana była za tą granicą i dopiero po jego śmierci została przeniesiona na wileńską Rossę, by spocząć obok serca syna. Iłłakowiczówna, rozdarta między dwa kraje, skłócone, a przecież jakże bliskie, do końca pozostała duchowo bezdomna. A Dubinki, do których tęskniła, miast pojednania stały się symbolem nienawiści.Na tutejszym cmentarzu jest mogiła, w której pochowano 27 osób, w większości kobiet i dzieci, zabitych w czerwcu 1944 r. przez żołnierzy Armii Krajowej. Akcja w Dubinkach była odwetem za mord na 38 Polakach popełniony przez litewskich policjantów w Glinciszkach. Same wydarzenia wydają się dość dobrze znane, jednak tak naprawdę nigdy nie były gruntownie badane. To co wiadomo o nich w Polsce, dobrze oddaje treść hasła „Dubinki” w najnowszej, 30-tomowej encyklopedii PWN. Czytamy w nim, że przeprowadzono tu akcję „przeciw policjantom litewskim (oraz ich rodzinom), uczestnikom mordu w Glinciszkach”. Natomiast w haśle „Glinciszki”, że V Brygada AK Łupaszki „wbrew rozkazowi komendanta Okręgu Wileńskiego przeprowadziła akcję odwetową na litewską wieś Dubinki. Na mord w Glinciszkach (także w Dubinkach) komenda Okręgu Wileńskiego AK, pragnąc uniknąć dalszego rozlewu krwi, odpowiedziała demonstracją siły oddziałów AK bez użycia broni”.
2.To kanon wiedzy na temat tej tragedii, pełen niestety różnych nieścisłości. Dubinki istotnie zostały zaatakowane ze względu na pogłoskę, iż to stąd mieli pochodzić sprawcy mordu w Glinciszkach. Jednak batalion policyjny, który dopuścił się zbrodni, sformowany był w innej części Litwy i nie było w nim miejscowych. Owszem, kilku mieszkańców Dubinek służyło w powiatowej policji porządkowej, ale ta akurat ze zbrodnią nie miała nic wspólnego.Rozkaz komendanta Okręgu Wileńskiego AK zabraniający ataku na Dubinki nie zachował się. To oczywiście niczego nie przesądza. Jednak za złamanie rozkazu groziła surowa kara, a Łupaszka nie został nawet upomniany (litewskiego dowódcę skazano za Glinciszki na śmierć). Jest za to obwieszczenie, w którym komendant poleca „wykonanie odwetu na oddziałach litewskich”. Rezultatem tego była owa „demonstracja siły”. Odbyła się ona za przedwojenną granicą z Litwą bynajmniej nie „bez użycia broni” i nie po to, by „uniknąć rozlewu krwi”. Nic także nie wiadomo o atakowaniu „oddziałów litewskich”. Leon Cis z Brasławskiej Brygady AK wspominał, że we wsiach, przez które przechodzili partyzanci, zastawano zwykle kobiety i dzieci, bo mężczyźni ukryli się w lasach, ale „nielicznych złapanych mężczyzn rozstrzeliwano”. Według źródeł polskich zabito wówczas kilkanaście osób. Zdaniem strony litewskiej zginęło ich znacznie więcej i nie tylko mężczyzn.
Wydarzenia w Dubinkach mają jeszcze jeden tragiczny wymiar, który z ówczesnych zmagań polsko-litewskich czyni wojnę prawdziwie domową i bratobójczą. We wszystkich opracowaniach mówi się, że celem odwetu AK była „litewska wioska”. Niekiedy można znaleźć informację, że zginęło tu także dwoje Polaków. Tymczasem w Dubinkach, jak i w promieniu kilkunastu kilometrów wokół, na całym terytorium, przez które przetoczyła się akcja AK, mieszkali sami Polacy. „Nasza parafia dubińska wcale nie zna litewskiego języka i nawet stare osoby go nie pamiętają” – napisano w 1910 r. w skardze ponad tysiąca wiernych do biskupa, gdy nowy proboszcz wygłosił kazanie w tym języku. W okresie międzywojennym władze prowadziły lituanizację, ale przyniosła ona nikłe rezultaty. Kilka rodzin zadeklarowało koniunkturalnie litewskość, ale w domu nadal mówiło się po polsku. Na miejscowym cmentarzu nie znalazłem ani jednej mogiły z tego okresu z napisami po litewsku. Wspomniany Leon Cis pisał, że podczas akcji jego oddział nie napotkał ludności litewskojęzycznej: „Wszystko mówiło po polsku” – zanotował. Co ciekawe, polonizowali się tu przed wojną nawet osadnicy wojskowi, którzy w założeniu mieli być forpocztą litewskości.– Jakże mogło być inaczej – mówi pan Antoni, którego dom sąsiaduje z dawnym osiedlem kolonistów w Muraliszkach koło Dubinek. – Żenili się z naszymi dziewczętami, do pracy brali miejscowych, to jak mieli z nimi gadać? W każdym razie ze mną rozmawiali tylko po polsku. A między sobą pewnie po swojemu, choć taki Gurskas mówił po polsku lepiej od nas. Jemu zabili wtedy żonę i syna. On nie chciał ich grzebać w zbiorowej mogile i napis położył polski. A mało to naszych chłopców brało za żony Litewki spod Malat? Ech panie – wzdycha. – Kto by tu nas się rozeznał, kto Litwin, a kto Polak!– To dlaczego napadnięto właśnie ich?– Bo ich nie lubiano. Ale nie dlatego, że Litwini. Oni jako weterani dostali dużo ziemi i to dobrej, podworskiej, z rozparcelowanego majątku. Bogacili się, to im ludzie zazdrościli. Więc jak szli ci partyzanci i pytali o Litwinów, to każdy pokazywał tamte zamożne gospodarstwa. A tu, na przykład, zaraz przy drodze, mieszkał jeden z nich, czysty Litwin spod Paneveżysa, za Niemca w samoobronie służył, ale pijak, kawaler, biedny jak mysz… To myśli pan, że go ruszyli? Poszli mimo, nawet nie zajrzeli.Kolejnego świadka tych wydarzeń odnajduję w Bijunach pod Janiszkami.– Pamiętam, jak przyszli do nas i pytali o Litwinów, ale skąd u nas Litwini… – wspomina pan Henryk. – Matka z nimi rozmawiała, bo ojciec się schował. My nawet myśleliśmy, że to przebrani bolszewicy, bo oni między sobą po rusku gadali. Chodzili po domach, litewskich książek szukali, nic nie znaleźli i w końcu tylko tego biednego Zdzisiuka zabili…– Chodź pan, ja lepiej swoją kuźnia pokażę – przerywa, prowadząc do niedużej, pobitej gontem szopy. – Kiedyś to ja byłem pierwszy kowal w okolicy – mówi, gładząc zimne i gładkie jak atłas kowadło. Pokazuje z dumą elektryczny miech ze starego odkurzacza i kolekcję niepokojących narzędzi na okopconych ścianach. – Podkowy kułem, naprawiałem bryczki, rowery, zamki, a trzeba, to i część do ciągnika zrobię… A teraz to nikomu niepotrzebne – mówi, omiatając zgasłym wzrokiem stężałe bryły, w które nie zdoła już tchnąć życia. – A wtedy to złe czasy były – wraca do przerwanej opowieści. – Łowili nas jak zwierzęta, Niemiec na roboty, Ruski w sołdaty albo na Sybir… i te partyzantki, nasza, wasza, sowiecka, a ile zwykłych band… Źle się odezwiesz – zastrzelą, nie dasz jeść – spalą, pokłócisz się z sąsiadem – doniesie na ciebie. Tylu ludzi poginęło, do dzisiaj czasem nie wiadomo, kto mordował i za co.– A ten Zdzisiuk?– Tu był majątek Zajączkowskich. Dostatnio żyli. Bardzo za Polską byli, więc jak szło wasze wojsko, to nie uciekali. A jeden chłopak ze wsi miał zatarg z ich synem, tymże Zdzisławem, więc jak przyszli ci bandyci, znaczy partyzanci, to tamten nagadał, że Zajączkowski Litwin i tak dalej… Albo to oni mieli czas na śledztwa… poszli i zastrzelili chłopaka.