Późni wnukowie Madame Tussaud

Od pewnego czasu są wszechobecne. Kukły, czy jak kto woli – manekiny. Naturalistyczne podobizny ludzi znanych bądź anonimów. Z daleka nie do odróżnienia od żywych

Publikacja: 24.11.2007 05:54

Późni wnukowie Madame Tussaud

Foto: MEDIUM

Pojawiają się jako atrakcje turystyczne w tłumnie odwiedzanych miastach, w miejscach historycznych pomagają wyobrazić sobie przeszłość, reklamują rozmaite firmy i lokale. Przede wszystkim od ponad 30 lat zadomowiły się w sztuce.

Co to jest – moda, artystyczny kierunek, pułapka na naiwnych? Jedno pewne: to w naszej psychice tkwi zainteresowanie wyglądem bliźnich. Każde miejsce, gdzie pojawiają się sztuczne sobowtóry, frekwencję ma zapewnioną. Ludzie, którzy na własne oczy, z bliska, nie widzieli wielkich i znanych (niekoniecznie z racji zasług, także z powodu złych uczynków), chcą się przekonać, jacy oni byli. Czym wyróżniali się – lub wyróżniają – królowie, artyści, przestępcy? Jak prezentują się przeciętniacy? Czy fizys i życiorys mają jakikolwiek związek?

Najpierw historia. Pierwsza na tej naturalnej ciekawości zrobiła interes Marie Tussaud (1761 – 1850). Córka gospodyni domowej, okazała się dziewczęciem plastyczne uzdolnionym, na co zwrócił uwagę chlebodawca seniorki, doktor Philippe Curtius, medyk – amator modelowania w wosku. Jego kolekcja „chorobowych przypadków”, dziwadeł i zwykłych podobizn zrobiła furorę w latach 70. i 80. XVIII stulecia. Ale utalentowana uczennica okazała się bystrzejsza. Na publicznej niwie zabłysnęła wizerunkiem Voltaire’a (1777), potem byli Jean-Jacques Rousseau i Benjamin Franklin. To jednak był tylko przedsionek do sławy. Zdobyła ją podczas Wielkiej Rewolucji Francuskiej: unieśmiertelniała zgilotynowanych prominentów.

Doktor Curtius, jej nauczyciel i protektor, zapisał Tussaud w spadku swoją woskową kolekcję. Kiedy zmarł, a sytuacja we Francji daleka była od stabilizacji, Marie zwinęła interes i w 1802 roku schroniła się za kanałem La Manche. Przez następne dekady peregrynowała przez Wyspy Brytyjskie z woskowym show, aż wreszcie osiadła w Londynie i w 1835 roku otworzyła stałą galerię przy Baker Street. Największy sukces odniósł jej Pokój Horroru. Opanowali go ludzie zgładzeni podczas francuskiej rewolucji, mordercy i kryminaliści.

Dekadę później zbiór zyskał miano Gabinetu Figur Woskowych Madame Tussaud. Do dziś zachowało się kilka rzeźb założycielki, łącznie z jej autoportretem (powstał w 1842 roku, kiedy autorka liczyła prawie 80 lat!). Jest eksponowany przy wejściu do muzeum. Szczupła, o przenikliwym spojrzeniu. Coś z niej ma Glenn Close, a może tylko tak mi się skojarzyło przez film „Niebezpieczne związki”?

Już po śmierci przedsiębiorczej damy muzeum zostało przeniesione (w 1884 roku) do siedziby przy Marylebone Road, gdzie mieści się do dziś. Od tamtego czasu powstało sześć filii głównej galerii, od Szanghaju do Las Vegas. Najnowszy oddział został otwarty 1 listopada bieżącego roku w Waszyngtonie. Poza tym po całym świecie rozsiane są nieformalne podróbki, bez markowej licencji. Widziałam woskowe figury w Międzyzdrojach i w Łodzi, gdzie rok temu powstał minigabinet (37 sobowtórów znanych osobistości) o nazwie Hollyłódź.

Oryginały zobaczyłam po raz pierwszy na zamku Warwick. W tej średniowiecznej twierdzy woskowe figury pracują na etatach duchów. Przybysze z zaświatów nieźle zarabiają – 20 funtów od widza. O ich stałą obecność i dobrą formę dbała – a jakże! – firma Tussaud’s, w maju 2007 roku przejęta przez Merlin Entertainments, zaopatrująca Wielką Brytanię i resztę globu w naturalistyczne podobizny sław.

W jednym z najstarszych zamczysk w Anglii cienie przodków są wykonane z tworzywa sztucznego udającego wosk, obleczone w prawdziwe szaty, mają naturalne włosy i oczy ze szkła. Kukły podobne do postaci sprzed około sześciu setek lat (choć kto to sprawdzi) odgrywają historię „Kingmakera” („Króloroba”), czyli Richarda Neville’a, prawłaściciela Warwick.

Efekty wizualne są wspomagane przez dźwięki i zapachy: tu zaszczeka pies, tam ktoś zanuci zagrzewającą do walki pieśń, ówdzie koń strawi owies, co widać, słychać i czuć.

Od pewnego czasu człowiecze klony pojawiają się w zupełnie zaskakujących miejscach. Podczas otwarcia tegorocznego weneckiego biennale przeraził mnie mężczyzna skaczący z mostu do Canale Grande. O zmroku wydał się rzeczywisty, pobiegłam więc interweniować. Oszustwo! Kukła potencjalnego samobójcy tkwiła w miejscu przez następne dni, z czasem obojętniejąc przechodniom.

W Berlinie dostrzegłam robotnika wspinającego się po drabinie na szczyt remontowanego budynku, ale śmiałek dziwnie zastygł w bezruchu. Znów manekin! Z bliżej niewyjaśnionych powodów klon budowlańca (anonimowego) umieszczony został przy fasadzie gmachu w pobliżu Potsdamerplatz. Uatrakcyjnia rusztowania.

Z kolei sobowtóra Elvisa dostrzegłam przed knajpą nieopodal rodzinnego domu Picassa w Maladze. Tam z pewnością Presley nie koncertował. Ale pewnie sprawdza się jako naganiacz klientów.

Ich bliskimi krewniakami są manekiny sklepowe. Termin pochodzi z holenderskiego słowa manneken – człowieczek. Najpierw człowiecze klony robiły karierę w… medycynie, jako pomoc w nauce dla przyszłych lekarzy. W połowie lat 70. pełnowymiarowe hiperrealistyczne kukły pojawiły się witrynach magazynów. Tym pionierskim pomysłem wygrał (na krótko) z konkurencją nowojorski dom handlowy Abraham & Straus.

Od tego czasu nikt nie wymyślił niczego lepszego do prezentowania kreacji i ubraniowych akcesoriów. Projektanci i dekoratorzy prześcigają się w ustawianiu scenek rodzajowych z udziałem lal. Do przeszłości należą sztywne, „trupie” kukły. Współczesne manekiny doskonale imitują ludzi.

Z wystaw rozprzestrzeniły się na wnętrza magazynów. Wielokrotnie zdarzyło mi się popaść w konfuzję na widok bezczelnie rozwalonej dziewczyny, która zabierała miejsce na ławie przy stoisku. A jej koleżanka zdawała się nie spuszczać oka z kręcących się dookoła klientów. Już miałam im rzucić ostre słówko, kiedy orientowałam się, że to kukły. Należą do świata sztuki czy reklamy?

Figury jak żywe pojawiają się nie tylko w reklamie czy jako turystyczne ciekawostki. Prawdziwą inwazję sobowtórów z tworzyw sztucznych przeżywają sztuki plastyczne. Nic nie zmienił fakt, że mamy do dyspozycji mnóstwo mediów, dzięki którym można wiernie zarejestrować wygląd człowieka. Bo fotografia, film, wideo czy DVD to obrazy płaskie. Odbiorca woli obraz trójwymiarowy, namacalny, w skali 1: 1. Prawdziwą imitację rzeczywistości.

Kiedyś sądziłam, że to tandeta, niegodna zainteresowania krytyka sztuki. Potem mniemałam, że był to przelotny trend w dobie popularności hiperrealizmu. Zmieniłam zdanie. To właśnie w ostatniej dekadzie naturalistyczne figury przypuściły szturm na sztukę.

Trzeba oddać cesarzowi, co cesarskie – na artystyczny piedestał wynieśli je amerykańscy hiperrealiści w latach 70. To wówczas postaci z tworzyw sztucznych, wiernie odtworzone w geście, grymasie, wyglądzie i stroju, trafiły do muzeów.

Ktoś sądzi, że na te numery dziś nikt się nie nabierze? Pomyłka. Nie ma takiego widza, który nie usunie się z drogi „Kobiecie z wózkiem” Duane’a Hansona (amerykański artysta urodzony w 1925 roku, zmarły w 1996) lub nie pochyli się z troską nad jego „Narkomanem”. Toż to figury do złudzenia udające żywych ludzi: ciało z poliestru, starannie dobrane peruki, prawdziwe ubrania.

Niewielu też jest takich (zwłaszcza wśród widzów płci męskiej), którzy nie usiłują dyskretnie dotknąć kobiecych aktów Johna DeAndrei (również Amerykanina, rocznik 1941). Kobiety jak żywe, w dodatku rozebrane i bezpruderyjne.

Schedę po zmarłym przed 11 laty Hansonie czy żyjącym i wciąż aktywnym DeAndrei przejęli artyści z innych pokoleń oraz z odmiennych opcji. U nas pałeczkę przejął Paweł Althamer, który na dyplom w pracowni rzeźby w 1993 roku wykonał własną podobiznę naturalnej wielkości. Akt jak żywy, w charakterystycznych okularach.

Jednak dziś samo tworzenie iluzji przestało wystarczać. W przeciwieństwie do klasycznych hiperrealistów, wyprowadzających w pole zmysł wzroku, współcześni odtwórcy realiów mamią także dotyk, a niekiedy słuch. Przede wszystkim jednak działają na nasze emocje. Śmieszą, straszą, wzbudzają litość.

Mauritio Cattelan jest u nas kojarzony przede wszystkim z instalacją prezentowaną w Zachęcie (to już siedem lat temu) z figurą papieża przygniecioną meteorem. Szum wokół „Ninth Hour” uciszał wówczas Franciszek Starowieyski, z obrzydzeniem komentujący pracę: „Przecież to nie rzeźba, lecz kukła!”.

No właśnie, Cattelan lubi takie stylistyczne zgrzyty, zabawy z pogranicza sztuki wysokiej i ludycznej. Kilka lat temu po terenie Giardini w Wenecji, podczas biennale, jeździł na rowerku niesforny malec, co chwila plącząc się komuś pod nogami. Sprawca tego żarciku, Cattelan, zaśmiewał się, operując pilotem. Bo rowerzysta imieniem Charlie był… zdalnie sterowaną zabawką.

Często główny efekt polega na zmianie proporcji. Widz doświadcza na żywo przygód Guliwera czy Alicji. Wspomniani Althamer i Cattelan wykonali repliki swych sobowtórów w miniskali. Obydwaj w zmniejszonych wersjach zawędrowali na półki. Szczególnie zabawnie wygląda włoski artysta siedzący między książkami jak skrzat. Tytuł tej pracy – „Mały ja”.

Natomiast Ron Mueck (rocznik 1958), australijsko-angielski rzeźbiarz, nie bawi, lecz wzbudza niepokój. To gigantycznymi, to znów skarlałymi kukłami. Ciężarna naga kobieta wysoka na prawie 3 metry, monstrualny łysy grubas zajmujący połowę galerii, wielgachny „Chłopiec” przed kilku laty utrudniający wejście na biennale weneckie – to przykłady wielkoludów. Obok – maleńki jak krasnoludek ludzik w łódce.

Mueck zyskał rozgłos dzięki własnemu ojcu. Martwemu. „Dead Dad”, figurka nieżywego rodzica artysty, zredukowana do dwóch trzecich wielkości, zrobiła zadymę na słynnej londyńskiej wystawie „Sensation”. Technika? Silikon i różne materiały, w tym własne włosy autora. Odtąd Mueck jest identyfikowany z mutantami. Doskonale opanowana technika reprodukcyjna, wyniesiona z praktyki w filmie i telewizji, pomaga mu perfekcyjnie odtworzyć wygląd w dowolnej skali, co do pora na nosie.

Ale Mueck to kaszka manna przy Patricii Piccinini czy braciach Jake’u i Dinosie Chapmanach. Ci artyści produkują ludzkie kreatury z precyzją podobną do woskowych figur Tussaud. „Przeszczepili” skórę, owłosienie i inne niby-ludzkie detale na mutanty. Ni to zwierzęta, ni kaleki, ni odmieńce. Horror.

Na przykład „Zygotic acceleration, biogenetic, desublimated model” (straszny już sam tytuł) Chapmanów powstał ze zrośnięcia w jedność kilkunastu dziecięcych figur z osobnymi nóżkami (w skarpetkach i czarnych lakierkach lub innym popularnym obuwiu) i główkami (z prawdziwymi włosami i buźkami manekinów). „Ciałokształt”, bo przecież nie rzeźba, który budzi odrazę i przerażenie. To już nie bliźnięta syjamskie, to cała gromadka zrośnięta tułowiami, współtworząca jednolity masyw o wielu odnóżach i głowach. Makabryczna hydra. Jednomyślna z braku możliwości wyboru.

A Piccinini? Australijska artystka pracuje w tworzywach sztucznych i naturalnych, wspierając się komputerem. Cyfrowo kreuje istoty będące krzyżówką zwierząt z człowiekiem. Przypomina się film „Szpital Brytania” Lindsaya Andersona. To, co widzieliśmy na ekranie, Piccinini wykonała w trzech wymiarach. Mutanty kobiety i maciory, ludzi i piesków stepowych, ludzi i szczurków. To nie koniec. Ona miesza wiek! Na przykład chłopców o figurach dziesięciolatków obdarza twarzami starców (dwa lata temu widzieliśmy ich w Zachęcie, publiczność usiłowała ich dotknąć, tak bardzo wydawali się żywi). Wszystko to realistyczne co do włoska, co do zmarszczki na skórze. Koszmar. Ale też memento – niech człowiek nie miesza się do boskiego dzieła. Rezultatem może być diabelstwo.

Bo stare, poczciwe, realistyczne duchy – jak w zamku Warwick – są dobre dla dzieci. Dorosłym mróz po kościach przechodzi na widok mar jeszcze nieistniejących. Kiedyś naprawdę mogą się pojawić. I to byłoby prawdziwe piekło.

Figury łudząco podobne do ludzi zostały wyniesione na artystyczny piedestał przez hiperrealistów w latach 70. To wtedy postaci z tworzyw sztucznych, wiernie odtworzone w geście, grymasie, wyglądzie i stroju, trafiły do muzeów

Pojawiają się jako atrakcje turystyczne w tłumnie odwiedzanych miastach, w miejscach historycznych pomagają wyobrazić sobie przeszłość, reklamują rozmaite firmy i lokale. Przede wszystkim od ponad 30 lat zadomowiły się w sztuce.

Co to jest – moda, artystyczny kierunek, pułapka na naiwnych? Jedno pewne: to w naszej psychice tkwi zainteresowanie wyglądem bliźnich. Każde miejsce, gdzie pojawiają się sztuczne sobowtóry, frekwencję ma zapewnioną. Ludzie, którzy na własne oczy, z bliska, nie widzieli wielkich i znanych (niekoniecznie z racji zasług, także z powodu złych uczynków), chcą się przekonać, jacy oni byli. Czym wyróżniali się – lub wyróżniają – królowie, artyści, przestępcy? Jak prezentują się przeciętniacy? Czy fizys i życiorys mają jakikolwiek związek?

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy