Po przyjeździe z Londynu do Nowego Jorku szybko trafił pan do zespołu Milesa Davisa. Dlaczego wybrał akurat pana?
Byłem dla niego mostem między jazzem a światem rhythm and bluesa. Miałem wielkie szczęście. Wtedy był wyraźny podział na jazz i tam był Miles, po drugiej stronie był rock, a pośrodku rhythm and blues. W latach 60. grałem właśnie rhythm and bluesa z Georgie Fame’em, Gingerem Bakerem, Grahamem Bondem. Jazz miał wiele wspólnego z rhythm and bluesem, moim zdaniem trudno byłoby te style rozdzielić. Jazz jest tylko bogatszy harmonicznie, jest bardziej wyrafinowany i stawia większe wyzwania. Żeby zrozumieć to, co stało się w muzyce pod koniec lat 60., trzeba się cofnąć do rewolucji, którą wywołali The Beatles, a później na swój sposób The Rolling Stones. Te zespoły przeniosły rewolucję obyczajową do muzyki. The Beatles ubrali ją w piękne, melodyjne piosenki. Ja lubiłem Stonesów, bo byli w opozycji do establishmentu. Pod koniec lat 60. pojawił się Jimi Hendrix, Sly and the Family Stone, popularny stał się James Brown. Wszyscy oni wnieśli do muzyki świeży powiew. To była prawdziwa eksplozja. Woodstock, hipisowska rewolucja, wszyscy brali LSD, głosili hasła: make love not war. Miles to wyczuwał, zawsze interesował się nowościami.
Jak wspomina pan spotkanie z Milesem Davisem?
Miles dowiedział się o moim zamiłowaniu do rhythm and bluesa i jego muzyki. Podobał mu się mój styl improwizacji. Zaopiekował się mną, zapłacił za moje mieszkanie, wciskał mi w kieszeń 100 dolarów i mówił, żebym dbał o siebie, żebym dobrze jadł. Był dla mnie jak ojciec. Wiedział, że symbolem zmian w muzyce jest elektryczna gitara, i postanowił przeprowadzić eksperyment na swojej płycie „In a Silent Way”. Był wielkim eksperymentatorem, jak prawdziwy artysta. Miles preferował mój styl improwizacji. W zespole Davisa wszyscy musieli być bardzo czujni, domyślać się po kilku frazach jego trąbki, czego od nas oczekuje. W środku jednego utworu potrafił zacząć następny. Lubiłem to napięcie, wszyscy byliśmy zapatrzeni w Milesa, był naszym idolem, przewodnikiem. Poszlibyśmy za nim wszędzie.
Czy muzyka potrzebuje dziś postaci takich jak Miles, które pokazałyby kierunek rozwoju?
Muzyka potrzebuje nas wszystkich. Bez nas nie spłynęłaby z niebios, gdzie żyje. Podobnie jest z malarstwem. Jedni lubią Velasqueza, inni Tycjana lub Picassa. To wielkie nazwiska, ale obok nich tworzyli inni wielcy artyści, choć nie tak sławni. Popatrzmy na postać Johna Coltrane’a. On był wspaniałym, lecz prostym człowiekiem, a jak ogromny wpływ wywarł na muzykę. Nie tylko zresztą na nią, lecz na duchowe życie wielu ludzi. Miles był postacią charyzmatyczną, ale pomyślmy o Tonym Williamsie, Larrym Youngu. Nie żyją od ponad dziesięciu lat, ale wraca się do ich muzyki, mówi się o nich. Oni są nieśmiertelni.