Byłem mostem dla Milesa Davisa

Rozmowa o Internecie i nowinkach technicznych z Johnem McLaughlinem

Publikacja: 17.05.2008 00:36

RZ: Do tej pory artyści spotykali się w studiu, by nagrać płytę, ale coraz częściej słyszę, że wymieniają pliki w sieci i tak powstaje nowa muzyka. Próbował pan takiej metody pracy?

John McLaughlin:

Nie, bo przepustowość Internetu jest jeszcze za mała. Nie polecałbym tej metody do uzyskania nagrań o wysokiej jakości technicznej. A sam pomysł wcale nie jest nowy. Pamiętam, że próby jednoczesnego nagrywania muzyków w studiach w Londynie i Nowym Jorku odbyły się pierwszy raz pod koniec lat 60. Sygnał dźwiękowy był przesyłany kablem telefonicznym. Muzycy słyszeli się, więc grali jak jeden zespół, ale nagrania dokonywane były osobno i dopiero później zgrywano materiał w jednym studiu. W ubiegłym roku eksperymentowano w podobny sposób z wykorzystaniem Internetu. Dopóki jednak szerokopasmowe łącza nie będą dostępne dla wszystkich, takie nagrania pozostaną w sferze prób.

W którą stronę rozwija się muzyczna technologia?

Myślę, że za 50 lat dzięki transmisji trójwymiarowego, holograficznego obrazu sceny będzie możliwe oglądanie i słuchanie koncertu w domu. Muzycy będą grać razem, przebywając w różnych częściach świata. Dziś to brzmi jak science fiction. Oczywiście nic nie zastąpi bezpośredniego kontaktu pomiędzy artystami a publicznością. Jednak jestem przekonany, że show-biznes wykorzysta kiedyś taką techniczną możliwość.

Chętnie korzysta pan z nowinek technicznych?

Oczywiście, i to od wielu lat, na długo przed erą Macintosha, który jest wspaniałym narzędziem wspomagającym pracę muzyków, od kiedy pojawił się jakieś 25 lat temu. Mój komputer jest również wirtualnym wzmacniaczem dla mojej gitary. Kiedyś podróżowałem z dużymi wzmacniaczami, które łatwo było uszkodzić. Kosztowało mnie to tysiące dolarów. Od siedmiu lat zabieram w trasę koncertową tylko gitarę i laptop. Życie muzyka stało się łatwiejsze.

Czy elektroniczne instrumenty były nieodłącznym elementem jazz-rocka na przełomie lat 60. i 70.?

Jedynym takim instrumentem był wtedy syntezator moog. Jego pierwsza publiczna prezentacja odbyła się w ogrodzie Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Nowym Jorku. Byłem pierwszym muzykiem, który mógł publicznie na nim zagrać. Towarzyszyli mi basista Dave Holland i perkusista Bob Moses. Kiedy w 1971 r. zaczynałem występować z moją grupą Mahavishnu Orchestra, na instrumentach klawiszowych grał w niej Jan Hammer. Wykorzystywał tylko fortepian elektryczny Fendera, ale kiedy Robert Moog poinformował mnie, że skonstruował minimooga, którego można zabierać w trasy koncertowe, poradziłem Janowi, by grał również na nim.

Więc to pan był prekursorem instrumentów elektronicznych w jazzie?

Nie tylko ja, wtedy wielu muzyków się nimi interesowało. Wszystko zaczęło się w zespole Milesa Davisa na płycie „In a Silent Way”, a później na albumie „Bitches Brew”. Wcześniej jazz był akustyczny. To Miles był prawdziwym prekursorem, ja podążyłem jego śladami. Mahavishnu Orchestra było oryginalne, bo połączyłem brzmienie elektrycznej gitary i elektrycznych skrzypiec. Nikt tego wcześniej nie próbował.

Po przyjeździe z Londynu do Nowego Jorku szybko trafił pan do zespołu Milesa Davisa. Dlaczego wybrał akurat pana?

Byłem dla niego mostem między jazzem a światem rhythm and bluesa. Miałem wielkie szczęście. Wtedy był wyraźny podział na jazz i tam był Miles, po drugiej stronie był rock, a pośrodku rhythm and blues. W latach 60. grałem właśnie rhythm and bluesa z Georgie Fame’em, Gingerem Bakerem, Grahamem Bondem. Jazz miał wiele wspólnego z rhythm and bluesem, moim zdaniem trudno byłoby te style rozdzielić. Jazz jest tylko bogatszy harmonicznie, jest bardziej wyrafinowany i stawia większe wyzwania. Żeby zrozumieć to, co stało się w muzyce pod koniec lat 60., trzeba się cofnąć do rewolucji, którą wywołali The Beatles, a później na swój sposób The Rolling Stones. Te zespoły przeniosły rewolucję obyczajową do muzyki. The Beatles ubrali ją w piękne, melodyjne piosenki. Ja lubiłem Stonesów, bo byli w opozycji do establishmentu. Pod koniec lat 60. pojawił się Jimi Hendrix, Sly and the Family Stone, popularny stał się James Brown. Wszyscy oni wnieśli do muzyki świeży powiew. To była prawdziwa eksplozja. Woodstock, hipisowska rewolucja, wszyscy brali LSD, głosili hasła: make love not war. Miles to wyczuwał, zawsze interesował się nowościami.

Jak wspomina pan spotkanie z Milesem Davisem?

Miles dowiedział się o moim zamiłowaniu do rhythm and bluesa i jego muzyki. Podobał mu się mój styl improwizacji. Zaopiekował się mną, zapłacił za moje mieszkanie, wciskał mi w kieszeń 100 dolarów i mówił, żebym dbał o siebie, żebym dobrze jadł. Był dla mnie jak ojciec. Wiedział, że symbolem zmian w muzyce jest elektryczna gitara, i postanowił przeprowadzić eksperyment na swojej płycie „In a Silent Way”. Był wielkim eksperymentatorem, jak prawdziwy artysta. Miles preferował mój styl improwizacji. W zespole Davisa wszyscy musieli być bardzo czujni, domyślać się po kilku frazach jego trąbki, czego od nas oczekuje. W środku jednego utworu potrafił zacząć następny. Lubiłem to napięcie, wszyscy byliśmy zapatrzeni w Milesa, był naszym idolem, przewodnikiem. Poszlibyśmy za nim wszędzie.

Czy muzyka potrzebuje dziś postaci takich jak Miles, które pokazałyby kierunek rozwoju?

Muzyka potrzebuje nas wszystkich. Bez nas nie spłynęłaby z niebios, gdzie żyje. Podobnie jest z malarstwem. Jedni lubią Velasqueza, inni Tycjana lub Picassa. To wielkie nazwiska, ale obok nich tworzyli inni wielcy artyści, choć nie tak sławni. Popatrzmy na postać Johna Coltrane’a. On był wspaniałym, lecz prostym człowiekiem, a jak ogromny wpływ wywarł na muzykę. Nie tylko zresztą na nią, lecz na duchowe życie wielu ludzi. Miles był postacią charyzmatyczną, ale pomyślmy o Tonym Williamsie, Larrym Youngu. Nie żyją od ponad dziesięciu lat, ale wraca się do ich muzyki, mówi się o nich. Oni są nieśmiertelni.

Podkreśla pan duchową stronę muzyki. Szczególny wpływ na pana sztukę wywarła religia Dalekiego Wschodu. Kiedy pan się nią zainteresował?

To było około 1967 roku. Postanowiłem zerwać ze wszystkimi używkami, zacząłem praktykować jogę, studiować filozofię hinduską. Zadawałem sobie fundamentalne pytania, kim jestem, jaki jestem, co robię, czym jest życie, dlaczego dzieje się tak, a nie inaczej. W Nowym Jorku, dokąd przyjechałem w styczniu 1969 r., miałem możliwość spotkania szczególnych osób, uczestniczenia w prelekcjach i medytacjach. Jeden z nauczycieli zrobił na mnie szczególne wrażenie. To był Sri Chinmoy. Podobało mi się, w jaki sposób odpowiadał na moje pytania na temat egzystencji. Byłem jego uczniem przez pięć lat. Nadał mi imię Mahavishnu, od którego pochodziła nazwa mojego zespołu Mahavishnu Orchestra. Później stwierdziłem, że nie potrzebuję już duchowego przywódcy i sam mogę rozwijać swoją osobowość. Zawsze jednak myślę o Sri Chinmoyu z wdzięcznością. Dzięki niemu moje życie wewnętrzne stało się dla mnie najważniejsze. Osiągając harmonię życia wewnętrznego, tworzymy harmonię w życiu zewnętrznym, wokół siebie. Muzyka, którą tworzę, pochodzi z mojego wnętrza, można je nazwać duchowością. Moje medytacje, moje duchowe przeżycia są u podstaw mojej muzyki.

Czy wyznaje pan jakąś religię?

Praktykuję buddyzm, różne jego odmiany, jak zen, który jest dla mnie szczególnie ważny. Interesuje mnie odmiana islamu sufi. Studiuję myśli Ramany Maharishi, jego fotografię zobaczyłem pierwszy raz, mając 22 lata, i od tego zaczęły się moje duchowe poszukiwania. Niedawno odwiedziłem z rodziną Arunachalę, miejsce w południowych Indiach, gdzie mieszkał. Czytam myśli D. T. Suzuki, myśliciela zen. Mam wielu bohaterów i przewodników.

Czy pana muzyka niesie jakieś duchowe przesłanie? Naprawę świata?

Nie przekazuję żadnego przesłania. Nie mówię nikomu, zrób to czy tamto. Każdy musi znaleźć własną drogę. Każdy ma do spełnienia jakąś rolę i powinien sam się dowiedzieć jaką. Każdy dostaje w życiu różne znaki. Albo pójdzie za nimi, albo nie. To zależy od niego. Ja, mając bodaj 13 lat, usłyszałem w radiu muzykę z hinduskiej świątyni. To był dźwięk oboju lub czegoś w tym rodzaju. Brzmiał jak zawołanie i włosy stanęły mi dęba. Pamiętam ten moment do dziś i to musiał być znak dla mnie. W kulturze hinduskiej muzyka obejmuje każdy aspekt ludzkiego życia, najbardziej wysublimowane strony osobowości czy erotyczne przeżycia. Jest w niej wiele elementów improwizowanych, które są również w jazzie. Myślę, że udało mi się połączyć te aspekty w zespole Shakti. Ta muzyka satysfakcjonuje mnie duchowo i artystycznie.

John McLaughlin (ur. 1942 w Yorkshire, Wielka Brytania) – gitarzysta samouk, kompozytor, producent, bandleader. Nagrywał i występował m.in. z Milesem Davisem, Carlosem Santaną, Paco de Lucią, Alem Di Meolą. Założył legendarne zespoły: jazz-rockową Mahavishnu Orchestra, a z muzykami hinduskimi Shakti. Najważniejsze albumy: „Birds of Fire”, „Apocalypse”, „Shakti”, „Electric Guitarist”. 19 maja wystąpi w Warszawie w ramach Ery Jazzu z nowym zespołem Electric 4th Dimension Band

RZ: Do tej pory artyści spotykali się w studiu, by nagrać płytę, ale coraz częściej słyszę, że wymieniają pliki w sieci i tak powstaje nowa muzyka. Próbował pan takiej metody pracy?

John McLaughlin:

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
„Heretic”: Wykłady teologa Hugh Granta
Plus Minus
„Farming Simulator 25”: Symulator kombajnu
Plus Minus
„Rozmowy z Brechtem i inne wiersze”: W środku niczego
Plus Minus
„Joy”: Banalny dramat o dobrym sercu
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Karolina Stanisławczyk: Czarne komedie mają klimat
Walka o Klimat
„Rzeczpospolita” nagrodziła zasłużonych dla środowiska