Żona Ryszarda, Danuta, stawia kropki na czubku wysokiego drzewa. Nieco dalej jego siostra Wiktoria oraz najlepszy przyjaciel Wiesław Kowalczyk robią coś na niebie. Parę metrów pod nimi generał konfederatów Lewis Amistead spada z konia śmiertelnie trafiony jankeską kulą. „Panorama gettysburska” XIX-wiecznego francuskiego malarza Paula Philippoteaux ma prawie 115 metrów długości, niemal 13 metrów wysokości i ponad 3 tony wagi. Prawdziwy wieloryb wśród obrazów, jak zresztą wszystkie panoramy.
Poczynając od jesieni, ma ona stać się główną atrakcją nowego, supernowoczesnego muzeum w Gettysburgu w stanie Pensylwania. Do przeprowadzenia najważniejszych prac miejscowa fundacja zatrudniła Polaków – wyżej wymienioną czwórkę oraz pomagającą im polską konserwatorkę z Nowego Jorku Anitę Flejter. – Pasjonuje mnie historia, ale nigdy wcześniej nie interesowałem się akurat wojną secesyjną. Teraz mogę oprowadzać wycieczki – mówi Ryszard Wójtowicz.
Lato 1863 roku było przełomowym momentem wojny secesyjnej. Po niemal dwóch latach walki nastąpił pat. Armie Północy i Południa przez długie miesiące wykrwawiały się nawzajem w Wirginii, ale żadna nie osiągnęła wyraźnej przewagi. W czerwcu generał wojsk Południa Robert Lee podjął zuchwałą próbę zajścia przeciwnika od tyłu. Jego oddziały – najsilniejsze, jakimi w historii całej wojny dysponowało Południe – niespodziewanie obeszły linię frontu od zachodu i znalazły się na nienaruszonych dotąd przez wojnę żyznych ziemiach Pensylwanii. Chodziło z jednej strony o splądrowanie rolniczego zaplecza Północy, a z drugiej o rozrzedzenie koncentracji jankeskich wojsk w Wirginii. Lee wiedział, że przeciwnik nie może sobie pozwolić na pozostawienie go w spokoju – stanowił zagrożenie dla Filadelfii, a może nawet Waszyngtonu. Ambitny generał liczył na to, że uda mu się zadać Północy decydujący cios i zmusić ją do uznania niepodległości Konfederacji. Do spotkania obu armii doszło 1 lipca pod Gettysburgiem. Była to bitwa, która przeważyła o losach wojny.
Dziś Gettysburg jest mekką amerykańskiej turystyki patriotycznej. Tysiące rodzin, szkolnych wycieczek, emerytów i harleyowców z całego kraju przyjeżdża tu każdego roku, by stanąć na rozległym polu bitwy i wyobrazić sobie tę straszną rzeź, która się tu odbyła. Dziesięć tysięcy zabitych i kilkadziesiąt tysięcy rannych w ciągu niespełna trzech dni. W duszne majowe popołudnie krajobraz, jaki się wokół nas rozciąga, do złudzenia przypomina ten uwieczniony na obrazie. Wielkie niebo, po którym leniwie przesuwają się pojedyncze białe chmury. Pagórkowate pola pooddzielane od siebie niskimi kamiennymi miedzami i drewnianymi opłotkami. Tu i ówdzie niewielkie, pojedyncze wzgórza porośnięte soczystą zielenią. Odległe szczyty Appalachów zamykające horyzont od zachodu. I ta złocistomiodowa poświata, która spowija ludzi, domy i drzewa jak magiczny balsam. Pośród tego bajecznego, napawającego leniwym spokojem otoczenia rozgrywają się u Philippoteaux sceny krwawe, brutalne, gwałtowne.
„Pan Philippoteaux przeszedł samego siebie. Jego wiejski krajobraz jest tak słodki i piękny, jak tylko można by sobie życzyć dla kontrastu z okropieństwami i koszmarami wojny”, pisał po otwarciu panoramy w 1884 roku dziennikarz „Boston Daily Advertiser”.