Żelazna gorączka

Dziennik Północny

Publikacja: 05.07.2008 01:07

Żelazna gorączka

Foto: Rzeczpospolita

Red

Wróciłem do swojej celi. To znaczy: do sektora rzadkich książek, który nazywam celą, bo większość czasu spędzam w nim samotnie – niby mnich w skryptorium – jeśli nie liczyć żeńskiego personelu wśród cimeliów. Czytelnicy rzadko tutaj zaglądają... Za to w sali z Internetem – tłok do sieci. Pośpiech i łatwizna (znaki czasu) sprawiają, że prościej wystukać hasło na klawiaturze i zadowolić się „pulpą” informacyjną, która na ekranie się wyświetli, aniżeli samemu grzebać w katalogach, zamawiać stosy foliałów i wyłuskując z petitu przypisów coś, co być może się przyda, męczyć oczy, wdychać kurz.

Takoż i zajęcie, któremu się tu oddaję, przypomina pracę klasztornego skryby, bo aby lepiej zrozumieć tekst Balandina, jąłem go ręcznie spisywać z mikrofilmu. Czytając z kliszy, nie mogłem się skupić, wzrok plątał się w słowach i co jakiś czas do mnie docierało, że kończę kolejną stronę, niczego z niej nie pojmując.

Dwakroć przelatywałem piąty wieczór, w którym patriota biesiadował z mielnikiem i rybołowami na temat niedawnej wyprawy na Maszoziero, lecz dopiero podczas trzeciej lektury – z ołówkiem w ręce – tknęła mnie „... skrytość serca bohatera w milczeniu, by nie utracić zaufania rozmówców i zanęcić ich do ukazania miejsc, gdzie w głębi ziemi zalegają rudy”. Zatem to nie wybrak opowieści Tichona Wasilewicza, iż czynownik przybyły nad Łososinkę w poszukiwaniu zbiegłych rekrutów ni stąd, ni zowąd rozprawia o zakładach, lecz świadomy chwyt fabuły sygnalizujący maskę bohatera tudzież wpływ alkoholu, który mu przedwcześnie rozwiązał język. W rzeczywistości – utwierdza Wasilij Megorskij – tym czynownikiem-patriotą był Johann Blucher, wysłany przez Piotra I do Ołonieckiego kraju na poszukiwanie srebrnych, żelaznych i miedzianych rud.

Blucher to jeden z owych niemców, przy pomocy których Piotr Wielki tworzył potęgę swego imperium. Piszę „niemiec” z małej litery, bo nie chodzi o narodowość (aczkolwiek akurat probierz Johann Blucher przybył do Rosji z Saksonii), tylko ogółem o cudzoziemców niewładających rosyjskim językiem, inaczej: „niemych”, „niemczurów”.

Wątpię więc, by Balandin miał Bluchera na myśli, pisząc o czynowniku-patriocie, wszak niemca żaden tuteczny mielnik ni rybołów nie pojąłby. Sądzę, że chodziło raczej o Iwana Patruszewa, dowódcę wojskowego patrolu towarzyszącego geologicznej ekspedycji Bluchera w 1702 roku. Jeśli w ogóle Tichon Wasilewicz opowiadał o tejże ekspedycji.

Zresztą, kimkolwiek by był bohater Balandina, swoje zadanie wywiadowcze wypełnił na piątkę z plusem. Nie tylko bowiem rozgadał mielnika z rybołowami na tyle, że w końcu zdradzili mu sekrety tubylczej metalurgii, ale także ujawnili miejsca dobycia rud, obwieźli po wsiach, gdzie w piecach dymarskich wytapiano surówkę, i pokazali sielskie kuźnie, w których z tej surówki wyrabiano żelazo i układ...

Tak! Teraz rozumiem, czemu balandinowski czynownik-patriota rżnął głupa, że szuka zbiegłego rekruta. Dobywaniem i obróbką rud żelaza miejscowa ludność od wieków zarabiała na chleb, którego ziemia im tutaj nie rodziła, nie dziwi zatem, że bojąc się konkurencji państwowej (a mówiąc wprost – tego, iż państwo po prostu odbierze im wyrobiska i zagoni do pracy w swoich zakładach), trzymali język za zębami. Też bym milczał.

Po wtóre – wytapianie metali od pradziejów uchodziło za pracę tajemną, a trud kowala porównywano z działalnością szamana. Mircea Eliade pisał nawet o „wspólnych korzeniach sakralności szamana i kowala”, twierdząc, że obu uważano za „panów ognia”. Wystarczy sięgnąć do Kalewali (szamańskiej biblii Karelów i Finów) i zastanowić się nad postacią kowala Ilmarinena, który wykował cudowny młynek obfitości Sampo. Takich tajemnic byle komu się nie powierza.

Trzeba więc znowu zboczyć i sięgnąć jeszcze głębiej. To znaczy do początków metalurgii na Północy. A przy okazji też wyjaśnić, co to takiego ten układ.

O narodzinach rud żelaza opowiadał stary Vainamoinen w dziewiątym runie Kalewali. Matką żelaza było powietrze, a starszym rodzeństwem – woda i ogień. Żelazo pojawiło się na świecie najpóźniej, kiedy Ukko, bóg powietrznych przestworzy, oddzielił już niebiosa od wody, a z wody ląd wyłonił. Po czym tak długo zacierał ręce i na swym lewym kolanie zaciskał, aż wycisnął z niego trzy dziewoje z pełnymi piersiami. Dziewoje wyruszyły skrajem chmur, a z nabrzmiałych sutek wyciekało im mleko na ziemię. Z najstarszej sączyło się czarne mleko, z którego pochodzi kowalne żelazo, ze średniej białe się lało – to dało twardej stali początek, z najmłodszej czerwone kapało – z tego żeliwo powstało. Po jakimś czasie żelazo zapragnęło z ogniem się zapoznać, ale ten się tak rozhukał, że niemal spalił młodszego braciszka. Musiało żelazo w błocie się zagrzebać, aby go bratni żar nie dosięgnął.

Wtedy skryło się żelazo,Skryło się i uchowałoW kołychliwym trzęsawisku,W wywierzyskach, co sięmienią,W głębi najgłębszego bagna,Pod wyniosłym gołoborzem,Kędy lęgną się łabędzie,Gęsi stadka swe wywodzą.

Początkowo więc ludzie wytapiali żelazo z błotnych rud. Odnajdywali je w śladach wilczych łap na bagniskach i może właśnie dlatego pierwsze prymitywne piece do wytopu surówki nazywali wilczymi jamami. Były to dziury wyryte najczęściej w zboczach, aby wykorzystać wiatr jako miech dla podtrzymania wysokiej temperatury, ze ścianami obmazanymi grubo gliną albo wyłożonymi kamieniami. Karelia jest nimi dosłownie usiana.

Około X wieku nastąpiła era dymarek, to znaczy pieców z ręcznymi miechami. Motorem rozwoju metalurgii w Karelii była produkcja soli na brzegach Morza Białego zapewniająca stały popyt na żelazo. Do warzenia soli używano ogromnych patelni żelaznych – tak zwanych crenów. Już w 1137 roku nowogrodzki kniaź Światosław Olegowicz wydał ukaz dający sofijskiemu soborowi prawo do zbierania daniny na Północy „od crena”. Natomiast w księdze podatkowej z 1496 roku na białomorskim Pomorzu – w Niuchczy, Sumie, Koleżmie oraz Suchym Nawołoku – zarejestrowano 60 warzelni soli. Normą były dwa creny na warzelnię.

Spróbujmy policzyć. Rozmiary crena: 16 kwadratowych sążni z burtą na 8 werszków. Przekładając na polskie miary to ponad 32 metry kwadratowe plus 35 centymetrów wysokości wrębu. Grubość każdej ze 140 – 150 polic (tak zwano żelazne listwy, z których kowano creny) wynosiła 10 – 11 milimetrów. Przy takich rozmiarach (dodając jeszcze 3 pudy gwoździ do zbicia polic) wychodziło 350 – 410 pudów żelaza na jeden cren. Cren służył rok! W sumie więc 60 warzelni białomorskich po dwa creny każda zużywały od 40 do 50 tysięcy pudów żelaza rokrocznie.

Nie dziwi, że przy takim popycie Karelia słynęła swoimi kuźniami, a każda gmina – własnym produktem. Na przykład w produkcji polic dla crenów przodowały Łopskie pogosty leżące na północny zachód od Oniego, a w żelazie prętowym – pogosty Szujski, Osztinski i Megorski. Zaonieże specjalizowało się w produkcji układu i gotowych wyrobów (Szunga – kotwy, Tołwuja – topory, Kiży – noże), Sum Posad samopałami się szczycił, Ołoniec zasię – piszczalami i kulami. Słowem, sława karelskich kowali miała solidne podstawy i wykraczała daleko poza granice regionu.

Wszystko to dawno przyciągało uwagę przedsiębiorczych cudzoziemców. Wśród dokumentów z XIII wieku zachowała się umowa, według której Nowogród Wielki oddawał kupcom Hanzy prawo do dobycia i obróbki rud żelaznych w Karelii. Historycy utwierdzają, że nie chodziło o wywóz surowca poza granicę księstwa, lecz o produkcję gotowych wyrobów przy użyciu tutejszej siły roboczej.

Jednakże prawdziwa „gorączka żelaza” w Karelii rozpoczęła się dla cudzoziemców w drugiej połowie XVII wieku.

W 1666 roku nowogrodzki gość Semen Gawriłow przywiózł pod Tołwuję wytapiacza Denisa Jorisa i probierza Nilsa Andersena, dotąd pracujących w kopalniach szwedzkiej Laponii. Gawriłow popróbował tutaj z miedzią, ale mu nie wyszło, i w 1669 roku car Aleksy Michajłowicz dał koncesję na dobycie rud w Zaonieżu Peterowi Marselisowi ze słynnego rodu niderlandzkich kupców z Hamburga. Marselis zasługuje na osobny akapit.Przybył do Moskwy w 1629 roku (wcześniej jego ojciec Gabriel targował z Rosją 30 lat) i od razu rozpoczął szeroką działalność. Między innymi zmonopolizował w Archangielsku skup tranu, łososia i drzewa masztowego, dzięki kontaktom w Bremie pośredniczył w handlu z całą Europą, miał różne konszachty dyplomatyczne w obie strony, co zresztą napytało mu przejściowych bied, wprowadził także do Rosji hodowlę róż. Aż pojął, iż interes jego życia to żelazo!

Już w 1639 roku, wykorzystując kłopoty finansowe Andresa Winiusa (notabene budowniczego pierwszego wielkiego pieca w Rosji), przejął jego zakłady żelazne pod Tułą. Potem dostał od cara koncesje na budowę nowych zakładów nad Wagą, Szeksną i Kostromą. Prędzej czy później uwagę Marselisa musiała przyciągnąć sława karelskich rud. Aliści zaonieżskiej koncesji nie zdążył już zrealizować. Umarł w 1673 roku.

Pierwsze żelazne zakłady w Karelii wybudował Duńczyk Heinrich Butenandt, wspólnik Petera Marselisa i opiekun jego małoletniego wnuka Chrystiana, na którego przeszły prawa do zaonieżskiej koncesji. Począwszy od 1676 roku w krótkim czasie postawił cztery zakłady – najpierw na Ust’riekie i w Fojmagubie, potem na Liżmie i w Kiedroziero – ściągając do nich majstrów z Tuły i z zagranicy.

Siłę roboczą zbierał na miejscu. Prędko zaczęły się bunty. W 1694 roku Duńczyk poprosił cara Piotra Aleksiejewicza, by ten ukazem „przypisał” chłopów Kiżskiej włości do jego zakładów. Tym samym wprowadził w Karelii pracę niewolniczą.

Z początku Butenandt nie wytapiał żelaza, lecz skupował w okolicznych siołach tak zwane krice (bryły surowego żelaza ważące 12 pudów) i obrabiał je w swoich zakładach za pomocą gigantycznych młotów wodnych. Jego wyroby szybko zyskały sławę zarówno na rynkach wewnętrznych, jak i poza granicami Rosji. Dopiero w 1681 roku ustawił w Ust’rieckim zakładzie pierwszy hutniczy piec w Zaonieżu.

W grudniu 1701 roku zakłady Butenandta otrzymały od Piotra I niebagatelne zamówienie. Należało wykonać sto dział dwunastofuntowych i 75 tysięcy dwunastofuntowych kul, ponadto 5 tysięcy kul dziesięciofuntowych, 1200 bomb po 4 pudy każda i 2000 pudów żelaza prętowego, a także kilka tysięcy łomów i łopatek. Wszystko to miało być gotowe do marca 1702 roku. Michaił Dankow twierdzi, że po przebyciu „carskiej drogi” Piotr Aleksiejewicz tymi działami zdobywał u Szwedów Noteborg i Nienszanc, otwierając sobie szlak do Bałtyku. Innymi słowy, imperium Piotra wyrosło na karelskim żelazie.

Czym więc wytłumaczyć upadek zakładów Butenandta i nędzny koniec życia ich właściciela? Historycy się sprzeczają. Jedni mówią o pazerności księcia Mienszykowa, który – będąc wtedy generał-gubernatorem północnych prowincji Rosji – miał jakoby „przyswoić” sobie rentowne zakłady. Dokumenty tych insynuacji nie potwierdzają. Inni sugerują, iż żelazo Duńczyka było marnej próby, a jego zakłady – niewydajne. Przeczą temu fakty, wystarczy cytat z listu pierwszego dowódcy rosyjskiej Floty Bałtyckiej, admirała Korneliusza Cryusa, który pisał do pułkownika Iwana Jakowlewa, komendanta Ołońca: „Sam woziłem butenandtowskie żelazo do Europy i mogę zapewnić, że w niczym nie ustępuje żelazu szwedzkiemu”. Dankow zaś wyliczył na podstawie carskiego zamówienia z 1701 roku, że zaonieżskie zakłady dawały 22,6 procent całej rosyjskiej produkcji żelaza w owym czasie! Zatem w czym rzecz?

Sądzę, że nie obyło się tu bez cara... Decyzję o likwidacji przedsiębiorstwa na taką skalę nie mógł podejmować byle kto. Przypuszczam, że Piotr Aleksiejewicz oszacował strategiczne znaczenie karelskiego żelaza (wojna ze Szwedami na dobrą sprawę dopiero się zaczynała!) i doszedł do wniosku, że musi mieć na nie monopol. Zwłaszcza że Butenandt (jak kiedyś Peter Marelis starszy) grał na obie strony i prowadził własny interes pod patronatem króla Danii, za co jeszcze w 1688 roku został przyjęty przez Chrystiana V w poczet duńskiej szlachty jako Butenandt von Rosenbuch. Można więc zrozumieć rosyjskiego cara. W sytuacji wojny nawet sojusznikom nie do końca się dowierza. A co mówić o pozostawieniu w ich rękach strategicznego surowca!

Niejasne jest tylko, czemu Duńczykowi nie zapłacono, wszak zamówienie wykonał solidnie i na czas? Tę nonszalancję cara w spłacie długu składam na karb „patrymonialnego reżimu”, który według Richarda Pipesa polega na tym, że władca Rosji jest zarazem jej właścicielem. Butenandt umarł w Moskwie w biedzie i w opuszczeniu w 1710 roku, do końca bezskutecznie dopominając się swoich pieniędzy. Po jego czterech zakładach w Zaonieżu nie pozostało śladu, jeśli nie liczyć jednej łopaty górniczej znalezionej w Fojmagubie.

Pozostaje wyjaśnić, co to jest układ, z którego Zaonieże słynęło. Długo szukałem w fachowej literaturze, zanim mi wpadła do ręki książka „O wytapianiu żelaza w piecach dymarkowych metodą katalońską” zarządcy Aleksandryjskich zakładów Fullona z 1819 roku. Anglik pisał: „Układ nie jest żelazem ni stalą, to osobny rodzaj metalu zestawiony z ich obydwu”. Zalety układu umożliwiały wykonywanie z niego noży, toporów, narzędzi używanych w rolnictwie oraz ciosaków do obróbki marmuru. A w Pietrowskich zakładach używano świdrów z układu do wiercenia luf w działach. Fullon opisał także proces wytopu układu, a że to zaonieżski specyfik, nie od rzeczy będzie go tu przytoczyć:

„Dla przetopienia kricy w układ kładzie się ją w kuźnicze palenisko i przykrywa węglem. Wpuściwszy ciąg powietrza z cylindrycznego miecha, do tej pory się nagrzewa, dopóki nie zaczną sypać się białe iskry. Wtedy wygrzebują kricę z węgla i opryskują wodą, a w zimie rzucają w śnieg. Ochłodzoną takim sposobem powierzchnię kricy oddzielają od reszty bryły i w postaci cienkich listków zbierają w wodę, resztę ponownie ogrzewają do białych iskier, wyciągają, zdrapują i znów kładą w ogień, aż do wyczerpania kricy. Z listków najpierw wybiera się największe i układa w drugim palenisku jak można ściślej jeden przy drugim. Ułożywszy tak około 20 funtów, pławią je, dodając stopniowo mniejsze okruchy. Uzyskaną masę zwą tu paregoja. To bardzo sprężysty i wytrzymały metal. Wyjętą z paleniska paregoję czyszczą z węgli, rozrąbują na dwie części i przekuwają w czterograniaste sztaby na sprzedaż”.

Ponoć karelski układ w niczym nie ustępował dzisiejszej stali. Nazywali go marsowym metalem, bo świetnie się nadawał do produkcji białej broni.

Wróciłem do swojej celi. To znaczy: do sektora rzadkich książek, który nazywam celą, bo większość czasu spędzam w nim samotnie – niby mnich w skryptorium – jeśli nie liczyć żeńskiego personelu wśród cimeliów. Czytelnicy rzadko tutaj zaglądają... Za to w sali z Internetem – tłok do sieci. Pośpiech i łatwizna (znaki czasu) sprawiają, że prościej wystukać hasło na klawiaturze i zadowolić się „pulpą” informacyjną, która na ekranie się wyświetli, aniżeli samemu grzebać w katalogach, zamawiać stosy foliałów i wyłuskując z petitu przypisów coś, co być może się przyda, męczyć oczy, wdychać kurz.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Oswoić i zrozumieć Polskę
Plus Minus
„Rodzina w sieci, czyli polowanie na followersów”: Kiedy rodzice zmieniają się w influencerów
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Rok po 7 października Bliski Wschód płonie
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Robert M. Wegner: Kawałki metalu w uchu
Plus Minus
Jan Maciejewski: Pochwała przypadku
Plus Minus
„Pić czy nie pić? Co nauka mówi o wpływie alkoholu na zdrowie”: 73 dni z alkoholem