Toskańskie Prato nieopodal Florencji, cud średniowiecznej architektury, wąskie uliczki, placyki z kościołami, kolorowy bazar pełen warzyw, owoców i kwiatów. Rano, podczas świętych godzin sjesty, ale także w nocy na uliczkach obrzeży miasta, słychać monotonne „dak, dak, dak, dak”. To maszyny do szycia – stare Singery i nowoczesne Juki w chińskich fabryczkach oryginalnej luksusowej konfekcji. Rzadziej są to zakłady produkujące podróbki kultowych włoskich cacek. Te chowają się pomiędzy toskańskimi wzgórzami w okolicach Prato.
Samo miasto powoli staje się mieszanką dwóch kultur. Starzejącego się włoskiego społeczeństwa i głodnych sukcesu młodych Chińczyków, gotowych pracować za każde pieniądze. Nietrudno zrozumieć rdzennych mieszkańców Prato, że o przybyszach z Azji mówią bez entuzjazmu.
Na początku XX wieku tak samo pracowali tutaj Włosi. Zmieniło się, kiedy związki zawodowe wywalczyły wolne albo lepiej opłacane noce. Płace rosły, a włoscy pracodawcy nie chcieli zarabiać mniej. To dlatego znaleźli się tutaj chińscy imigranci. To dzięki nim Prato mogło pozostać centrum włoskiego przemysłu tekstylnego i skórzanego.
Ale dzisiaj to właśnie Chińczycy pod nadzorem swojego „laobana” naszywają na luksusowych torebkach i sukniach metki „Made in Italy”. Są jednak nadal i włoscy właściciele fabryk zatrudniający wyłącznie Włochów. Robią, co mogą, żeby utrzymać swoją konkurencyjność i jest im coraz trudniej.