Chińskie made in Italy

Wielki rynek ulicznych podróbek to za mało. Teraz Chińczycy opanowali sporą część produkcji oryginalnych wyrobów największych włoskich marek

Publikacja: 02.08.2008 02:42

Chińskie made in Italy

Foto: BEW

Toskańskie Prato nieopodal Florencji, cud średniowiecznej architektury, wąskie uliczki, placyki z kościołami, kolorowy bazar pełen warzyw, owoców i kwiatów. Rano, podczas świętych godzin sjesty, ale także w nocy na uliczkach obrzeży miasta, słychać monotonne „dak, dak, dak, dak”. To maszyny do szycia – stare Singery i nowoczesne Juki w chińskich fabryczkach oryginalnej luksusowej konfekcji. Rzadziej są to zakłady produkujące podróbki kultowych włoskich cacek. Te chowają się pomiędzy toskańskimi wzgórzami w okolicach Prato.

Samo miasto powoli staje się mieszanką dwóch kultur. Starzejącego się włoskiego społeczeństwa i głodnych sukcesu młodych Chińczyków, gotowych pracować za każde pieniądze. Nietrudno zrozumieć rdzennych mieszkańców Prato, że o przybyszach z Azji mówią bez entuzjazmu.

Na początku XX wieku tak samo pracowali tutaj Włosi. Zmieniło się, kiedy związki zawodowe wywalczyły wolne albo lepiej opłacane noce. Płace rosły, a włoscy pracodawcy nie chcieli zarabiać mniej. To dlatego znaleźli się tutaj chińscy imigranci. To dzięki nim Prato mogło pozostać centrum włoskiego przemysłu tekstylnego i skórzanego.

Ale dzisiaj to właśnie Chińczycy pod nadzorem swojego „laobana” naszywają na luksusowych torebkach i sukniach metki „Made in Italy”. Są jednak nadal i włoscy właściciele fabryk zatrudniający wyłącznie Włochów. Robią, co mogą, żeby utrzymać swoją konkurencyjność i jest im coraz trudniej.

 

 

Dzisiaj 15 proc. z 200 tys. mieszkańców Prato to legalnie przebywający we Włoszech Chińczycy. Jeśli dodać tych bez papierów, będzie ich już z pewnością jedna czwarta.

Zdaniem kapitana policji w Prato połowa z ponad 5 tysięcy toskańskich fabryk i manufaktur jest własnością lub przynajmniej jest zarządzana przez Chińczyków. W niektórych z nich warunki pracy wcale nie są lepsze niż w ojczyźnie pracowników. Tyle że trudno to udowodnić, bo system wczesnego ostrzegania przed policyjnymi nalotami mają opanowany do perfekcji.

Dla Włochów zatrudnienie chińskich pracowników, zadowalających się wynagrodzeniem 2 – 3 euro za godzinę, to kwestia być albo nie być. Tylko w ten sposób są w stanie konkurować z supertanim importem z Chin. Tylko dlatego we włoskich kurortach nadal można kupić słomkowe kapelusze „Made in Italy” takiej sobie jakości, ale za jedyne 10 euro, czy bawełniane bluzki w tej samej cenie.

To, co zrobi Chińczyk z Prato, jest często nie najlepszej jakości, ale i nie jest typową beznadziejną „jednorazówką”. Większość Chińczyków zarządzających tymi fabrykami zatrudnia nawet włoskich kontrolerów jakości. To dzięki nim włoskie firmy są w stanie szybko przystosować się do wymogów mody. Kolekcje docierają na rynek europejski znacznie szybciej, niż gdyby płynęły kontenerami z Chin. Dla ułatwienia chińskie firmy mają tu włoskie nazwy: „Pronto Moda”, „Nuove Tendenze”.

– Bez Chińczyków wiele włoskich firm dawno by już zbankrutowało. Taki sam los spotkałby i Prato, bo to Chińczycy dzisiaj kupują tutaj domy, auta, surowce do produkcji konfekcji – nie ma wątpliwości burmistrz Prato Marco Romagnoli. – Nie możemy sobie już pozwolić na to, by ich ignorować. – dodaje. – Za jaką cenę? – pytam. – Z ekonomicznego punktu widzenia to prawdziwe błogosławieństwo – przekonuje.

– To prawdziwe wariactwo – kontruje Andrea Calistri, którego rodzina od trzech pokoleń szyje torby i odzież skórzaną dla wielkich domów mody. Jego zdaniem dzisiejszy włoski przemysł odzieżowy nękają trzy plagi. Najpoważniejsza to fala podróbek z Chin, Wietnamu i Malezji zalewających cały świat, ale Włochy w szczególności. Tylko w Toskanii policja finansowa zrobiła 250 nalotów na warsztaty, gdzie piętrzyły się stosy podrobionych wyrobów Prady, Gucci czy Nike.

Druga „plaga” to dostawy półfabrykatów, które na miejscu są wykańczane. Taki towar jest o wiele tańszy, niż od początku do końca uszyty we Włoszech.

Trzecia „plaga” to produkcja, która powstaje tutaj na miejscu i od początku do końca jest legalna, tyle że odbywa się rękoma Chińczyków, mieszkających w strasznych warunkach. Ich miejsca pracy niewiele różnią się od obozów pracy w południowochińskich miastach. Wprawdzie oficjalnie obowiązują tutaj włoskie zasady BHP oraz czas pracy, tyle że trudno jest poddawać te fabryki nieustannej kontroli.

Andrea Calistri nie ukrywa, że nawet w najbardziej eleganckich firmowych sklepach Rzymu i Mediolanu można dzisiaj kupić rzeczy uszyte przez Chińczyków. Koszty pracy wykonania przeciętnej torby to ok. 20 euro. Jeśli uszyje ją pracownik włoski, rosną ponad dziesięciokrotnie. Ale metka z ceną w sklepie jest identyczna. – Dolce & Gabbana czy Prada nie mogą wykorzystywać do pracy Chińczyków zarabiających po kilka euro za godzinę, bo to zwykła nieuczciwość. Jeśli klient płaci za torebkę 1500 euro, to płaci nie tylko za miejsce, gdzie ją kupił, gwarantujące autentyczność produktu, ale i za to, że została wykonana legalnie od początku do końca. – Legalnie to znaczy w warunkach zgodnych z prawem – zżyma się Calistri. „Made in Italy” dla niego oznacza tradycję, staranne wykończenie i wiedzę przekazywaną z pokolenia na pokolenie. Dzięki temu torba czy buty nie tylko są zrobione we Włoszech, ale i po włosku.

Sam stworzył konsorcjum 65 firm wyłącznie z włoskim kapitałem. Razem kupują surowce, wspólnie negocjują kontrakty. Dlatego są w stanie wymusić korzystniejsze ceny. – U nas związki rodzinne wcale nie są słabsze od chińskich – zapewnia.

Wszystkie firmy konsorcjum zatrudniają po kilkunastu pracowników, w większości kobiety. W warsztatach oświetlonych ostrym światłem panuje niemal laboratoryjna czystość, a wiele torebek – akurat widziałam serię przygotowywaną dla firm Cavalli i Bulgari – ma to do siebie, że muszą zostać wykonane ręcznie. Zamszowe kieszonki są odpowiednio ozdobione, logo wszyte zawsze w tym samym miejscu. Nigdy do góry nogami, co zdarza się w najlepszych chińskich fabrykach. Finał to wszycie mikroprocesora, który razem z certyfikatem autentyczności dowodzi, że nie kupujemy podróbki.

Torebka kosztuje tak drogo – tłumaczą producenci – bo została zaprojektowana przez wybitnego artystę, wykonana z materiału o gwarantowanej jakości, a żadna z zatrudnionych w takich miniwarsztatach kobiet nie jest w stanie udziergać dziennie więcej niż dwa takie cuda. Natomiast mikroprocesor pomaga celnikom na europejskich lotniskach wykrycie, czy elegantka z torbą Prady ma oryginał czy podróbkę. Kara jest wtedy nieporównanie wyższa niż cena oryginalnej torebki. Wstyd zaś nie ma żadnej ceny.

Wielkie domy mody niechętnie przyznają, że wiedzą o przypadkach wykorzystywania nielegalnych pracowników w procesie produkcji ich wyrobów. Zapewniają jednak, że cała sprawa to naprawdę margines.

Tylko Prada twierdzi, że „skrupulatnie kontroluje cały proces powstawania artykułów naszego domu we wszystkich 18 fabrykach, które nadal należą do nas we Włoszech. Wszystkie nasze wyroby spełniają surowe warunki wymogów jakościowych” – jak odpisał „Rz” rzecznik tej firmy. Wiadomo jednak, że Prada zerwała kontrakt z jedną z chińskich fabryk, kiedy okazało się, że warunki pracy drastycznie odbiegały od akceptowanych we Włoszech.

Tak naprawdę wielkie domy mody jednak przymykają często oko na to, co robią ich poddostawcy, najczęściej Chińczycy.

 

 

Policja robi wszystko, aby chińscy przedsiębiorcy stwarzali dobre warunki pracy i aby pracujący mieli wszystkie dokumenty w porządku. Tyle że zatrudniający nielegalnych pracowników doskonale wiedzą, jak ominąć prawo. Wystarczy powiedzieć, że są na okresie próbnym. I dalej „próbują” po 14 godzin, bo tyle wynosi średnia chińska dniówka w Toskanii.

Prato i Florencja mają już własne Chinatown. Mieszkańcy Prato nazywają je „San Pechino”, czyli Święty Pekin. Chiński jest tutaj rzeźnik, pralnia, pośrednictwo kupna nieruchomości, kwiaciarnia i sklep z sukniami ślubnymi. W niektórych punktach Prato chińskie restauracje zastąpiły włoskie, chociaż Chińczycy przejmują także i typowe trattorie, pozostawiając w nich włoskich kucharzy. Dzięki temu we Florencji i Prato można zjeść nawet o trzeciej nad ranem, kiedy wszyscy Włosi śpią. Na Via Pistoiese nawet znaki drogowe i ostrzeżenia są po chińsku.

Zmieniają imiona Li na Luigi, Gi na Gioia. Ale nadal narzekają, że nie są tutaj mile widziani. – Czy Włosi nie widzą, że pomagamy im ratować ich przemysł? – żali się chińsko-włoski przedsiębiorca. – Gdyby nie my, wszystko, co włoskie, byłoby już szyte w Chinach.

Alessia Hu, która w dokumentach nazywa się jeszcze Lee Hu, do Prato przyjechała z rodziną dziesięć lat temu. Ma 22 lata i za 150 euro wynajmuje razem z trzema koleżankami pokój w centrum Prato. Zaczęła od pracy w fabryce tekstylnej, ale jednocześnie poszła do włoskiej szkoły. Dzisiaj pracuje jako księgowa w jednej fabryk Gucciego.

– Ci Włosi są śmieszni – mówi. – Tacy dumni z wielkich marek, ale wszystko chcieliby produkować jak najtaniej. Zatrudniają Chińczyków, ale robią wszystko, abyśmy nie byli widziani czy słyszani. Tak się nie da. Przyjechaliśmy szukać pracy, a oni nie mają żadnych skrupułów, żeby płacić nam jedną trzecią tego co Włochom.

Lo Chang też należy do grupy imigrantów, którym się powiodło. W Europie znalazł się nielegalnie przemycany w ciężarówkach i ładowniach statków. Ale dzisiaj ma już swój własny zakład i zatrudnia 4 pracowników, oczywiście Chińczyków. Importuje z ojczyzny taniutkie dżinsy, podrobione wazy z epoki Ming i zapalniczki. – Włosi są sami sobie winni, bo to skończone lenie. Nie ma mowy, żeby zostali w pracy dłużej, pracowali w wakacje albo podczas weekendów. Dla nas to nie do pojęcia. Bo w życiu liczą się trzy rzeczy: praca, praca i jeszcze raz praca. Nie zabieramy jej Włochom, bierzemy tylko to, czego oni nie chcą.

Xu Qiu Lin zaszedł w karierze jeszcze dalej. Jako jedyny Chińczyk jest członkiem Izby Handlowej w Prato. Zapewnia, że wszyscy jego pracownicy przebywają we Włoszech legalnie, on sam płaci podatki, zaś 15 Chińczyków i 10 Włochów, których zatrudnia, są w domu codziennie na kolacji o świętej godzinie siódmej wieczorem.

W jego fabryce jest czyściutko, prawie jak u Calistiriego. Tyle że na ścianach wiszą portrety prominentnych chińskich polityków, a na jednej z nich jest rozpięty transparent z wykaligrafowanym po chińsku napisem „Do przodu”. – No i co z tego, że włoskie towary produkują Chińczycy? Przecież to my słyniemy z cierpliwości i precyzji wykonania. Te wszystkie luksusowe wyroby wciąż powstają we Włoszech. My tylko dodajemy do tego swoją pracę, a nikt niczego nie próbuje zabierać.

Xu Qui Lin przyznaje się do rocznej sprzedaży o wartości 10 mln euro. Jest zamożny. Jeździ porsche, które parkuje na ogrodzonym murem podwórku, tuż pod napisem „Made in China”. Lin śmieje się z tego; „dzieciaki” – mówi lekceważąco.

Inny biznesmen, który utrzymuje, że już na zawsze przyjął włoskie imię Luigi, nie chce przyznać się do chińskiego nazwiska, przyjechał tutaj z Wezhou. Kiedy pytam, po co tutaj przyjechał, odpowiada: Żeby jak najszybciej być bogatym. Już jest, jak na chińskie warunki.

 

 

Luigi znalazł się we Włoszech nielegalnie. Rodzice, nauczyciele z Szanghaju, zapakowali go na statek, który płynął do Singapuru. Tam zgłosił się do Chińczyka zajmującego się przerzucaniem większych grup do Europy. Razem z 11 innymi desperacko poszukującymi pracy znalazł się w Bukareszcie. Potem przedzierali się przez opanowane przez wojnę Bałkany. Nie wszystkim się udało. Trzech uciekinierów zostało zastrzelonych w Belgradzie, trzech aresztowanych w Zagrzebiu.

Ale Luigi i pozostała piątka przedarł się przez granicę słoweńsko-włoską i znalazł na ziemi obiecanej. Jeszcze z granicy Luigi zadzwonił do swojego wujka, który od kilku lat miał w Prato swoją fabryczkę. Chińskie więzy rodzinne są bardzo silne. Wujek przyjechał i dał mu natychmiast pracę – szycie spodni przez 18 godzin na dobę z wynagrodzeniem 500 euro miesięcznie. Moje nowe życie zaczęło się, kiedy legalnie mogłem wysłać rodzinie 10 tys. euro – wspomina z dumą. Oni za to zapłacili pośrednikom za transport.

Praca u kogoś nie była jednak dla Luigiego pomysłem na życie. Zajął się więc lokalizowaniem chińskich kuzynów, którzy mogliby mu pożyczyć pieniądze. Wymyślił, że doskonałym biznesem byłoby uruchomienie chińskiej prasowalni dla włoskich szwalni w Prato.

Udało się pięć lat temu, ale jego włoscy klienci bankrutowali jeden po drugim. Na ich miejsce natychmiast wskakiwali Chińczycy. Dzisiaj prasowalnia działa, zaś Luigi założył nową firmę eksportowo-importową. I z powodzeniem kupuje w Chinach dżinsy, sprzedaje je we Włoszech i nie udaje, że nie zostały wyprodukowane w Kraju Środka. Z Włoch wysyła luksusową galanterię do ojczyzny.

Toskańscy Chińczycy nie upierają się, że na zawsze muszą pozostać we Włoszech. Nie wykluczają przeprowadzki do jakiegokolwiek kraju UE, jeśli tylko będzie tam praca. Chińczycy pracujący w Toskanii najczęściej pochodzą z dwóch prowincji Fujian i Zhejiang, i zapewniają, że mają silne powiązania w całej UE.

Zdaniem Antonelli Ceccagno z Centrum Imigracyjnego w Prato Chińczycy traktują Unię Europejską jak szachownicę, gdzie mogą się poruszać praktycznie bez przeszkód . Na razie najlepiej czują się w Hiszpanii, Włoszech i Niemczech.

Prato to miasto bliźniacze z naszymi Pabianicami i Tomaszowem, i nie brakuje tu furgonetek z polską rejestracją. Ciekawe, jak daleko zajdzie ta współpraca w przyszłości. W każdym razie tam, gdzie będzie praca, dużo pracy, Chińczycy pojawią się raczej wcześniej niż później.

Toskańskie Prato nieopodal Florencji, cud średniowiecznej architektury, wąskie uliczki, placyki z kościołami, kolorowy bazar pełen warzyw, owoców i kwiatów. Rano, podczas świętych godzin sjesty, ale także w nocy na uliczkach obrzeży miasta, słychać monotonne „dak, dak, dak, dak”. To maszyny do szycia – stare Singery i nowoczesne Juki w chińskich fabryczkach oryginalnej luksusowej konfekcji. Rzadziej są to zakłady produkujące podróbki kultowych włoskich cacek. Te chowają się pomiędzy toskańskimi wzgórzami w okolicach Prato.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy