RZ: Jak pan ocenia Aleksandra Sołżenicyna i jego twórczość ze szczególnym uwzględnieniem „Archipelagu GUŁag”?
To bardzo ciekawa, ale i złożona postać. Rzeczywiście, jego największym osiągnięciem było napisanie i opublikowanie w latach 70. „Archipelagu GUŁag”. Ale przecież wcześniej, w 1962 roku, sensacją stał się „Jeden dzień Iwana Denisowicza”. Sołżenicyn był zdecydowany pokazać światu prawdziwy obraz sowieckich prześladowań i rzeczywiste rozmiary tego przerażającego państwa w państwie, jakim było Gławnoje Uprawljenije Łagieriej. Tematykę „Iwana Denisowicza” kontynuował w „Kręgu pierwszym”, także „Oddział chorych na raka” dotykał tej samej problematyki – reakcji człowieka na maksymalnie trudną sytuację. Tylko że to wszystko było dopiero zapowiedzią erupcji wulkanu, która nastąpiła w chwili wydania „Archipelagu...”.
Czy pańskim zdaniem „Archipelag...” to literatura czy historia?
Traktuję go jako jedyne w swoim rodzaju, bardzo osobiste świadectwo. Kibicowałem mu zresztą, wiele o tym dziele słysząc od tłumacza „Archipelagu...” na angielski, jednego z moich mentorów, Harry’ego Willetsa. Edycja „Archipelagu” miała kapitalne znaczenie. To od wydania tej książki zdecydowanie zmieniła się ocena ZSRR w świecie. Do tego momentu wielu ludzi, często światłych, nie chciało wierzyć w zbrodnie komunistycznego systemu. Świadectwo Sołżenicyna było tego rodzaju, że nie można już było mu zaprzeczyć. Inna sprawa, że podważano wiarygodność autora na wszelkie sposoby.
Czy „Archipelag GUŁag” wywołał szok u zachodnich sympatyków Stalina i jego następców?