Obyśmy przetrwali

Kłótnie polityków o to, kto jest winien dramatycznej sytuacji stoczni, są śmieszne. Każdy kolejny rząd obiecywał złote góry - mówi elektryk Andrzej Wilk ze Stoczni Gdańsk

Publikacja: 06.09.2008 05:45

autor zdjęcia: DOMINIQUE FAGET 25 czerwca grupa związkowców ze stoczniowej „Solidarności” pojechała

autor zdjęcia: DOMINIQUE FAGET 25 czerwca grupa związkowców ze stoczniowej „Solidarności” pojechała protestować przed siedzibą Komisji Europejskiej w Brukseli

Foto: AFP

Los prawie 14 tysięcy ludzi zatrudnionych w stoczniach i kilkudziesięciu tysięcy pracowników firm współpracujących z nimi leży w rękach prywatnych inwestorów, polskiego rządu i Unii Europejskiej. Stoczniowcy z niepokojem oczekują od miesięcy na ostateczne decyzje Komisji Europejskiej w sprawie przyszłości zakładów. Obawami o utratę pracy żyją starsi, młodzi rozglądają się za nowymi posadami. Śledzą codzienne relacje o fatalnej sytuacji zakładów, oczekują na „wyrok śmierci”. Związkowcy organizują manifestacje w Gdyni, Szczecinie, Gdańsku i Brukseli. Krzykami, transparentami, petardami apelują o pomoc.

Złe doniesienia i wszelkie pogłoski na temat polskich stoczni od ponad dziesięciu lat z uwagą śledzi także Paweł Zinczuk, już na emeryturze. Przez prawie 35 lat, do 1997 roku, pracował w stoczni m.in. jako stolarz. O wolność i lepsze życie walczył w „Solidarności”, w stanie wojennym aresztowano go za terroryzm. Pokazuje zdjęcia z protestów z roku 1980 i 1988, nieśmiało mówi, że za to, co robił, dostał order od prezydenta Kaczyńskiego. Znajduje fotografię z Lechem Wałęsą tuż po wyjściu lidera „S” z internowania. Nie chwali go, ale nie rzuca mocnych słów.

Zinczuk, żyjący nie tylko historią, wraca do tego, co się dzieje teraz. O możliwym „wyroku śmierci” na zakłady, a tym samym na wielu ludzi, rozmawia ciągle ze swoim synem i kolegami, tymi ze strajków, których niewielu już zostało w zakładzie. Czasu ma teraz dużo, a stocznię tuż za progiem domu. Wieści zbiera też u znajomego z kiosku z pamiątkami przy historycznej bramie numer 2 znanej milionom ludzi na całym świecie. By mieć rozeznanie o tym, co słychać w kolebce, nie musi nawet wychodzić z domu. Z dwupokojowego mieszkania w bloku odległym kilkadziesiąt metrów od stoczni, gdzie mieszka z żoną i synem, codziennie obserwuje zakład. – Kiedy wstaję rano, z okna widzę stocznię, i od lat patrzę jak znika. Jeżdżą jakieś samochody, coś mierzą, bo ma być „deweloperka”. Obym nie zobaczył jak całkiem zniknie. Była moim domem, a koledzy rodziną – mówi.

Niepokoi go los syna i robotników z innych polskich zakładów, bo wie, co oznacza zwolnienie z pracy. W 1997 r. spotkało to jednocześnie jego i syna. Była wtedy restrukturyzacja i zwolnienia grupowe. Paweł Zinczuk kilka miesięcy wcześniej w obronie upadającego zakładu wraz z kolegami okupował Urząd Wojewódzki w Gdańsku. Mimo protestu, pochodów, palenia opon na ulicach Gdańska doszło do zwolnień. – Dostałem wypowiedzenie, wyszedłem, jak mnie zwolniono, i usiadłem przy pomniku Poległych Stoczniowców. Nogi mi ścierpły i nie mogłem dojść do domu – unosząc głowę, patrzy na pomnik. Po zwolnieniu dostawał 419 złotych kuroniówki. Bezrobocie pomagali mu przetrwać żona i rodzina. Potem mógł wrócić do pracy, ale nie pozwoliły na to kłopoty ze zdrowiem. Tuż po zwolnieniu dosięgnęły go dwa zawały serca. Po dodatkowych badaniach lekarze orzekli: choroba zawodowa – azbestoza płuc.

Do stoczni wraca wtedy jednak jego syn. Pracuje do dzisiaj, a ojciec czuje, że z jego dzieckiem nie jest dobrze. – Ja chodziłem do pracy z zadowoleniem, a on, jak dziś idzie do stoczni, to nie wie, co będzie – rozkłada ręce Zinczuk. Mówi, że czeka na ożenek syna mieszkającego ciągle w rodzinnym domu, ale zdaje sobie sprawę, iż radość z wnuków może go czekać nieprędko. – Syn mówi, że tak będzie się żenił, jak mu będą płacić, a płacą słabo, bo ok. 1,5 tysiąca złotych – żali się. Nakłaniał Piotra, by powiedział, co myśli o wszystkim, ale bezskutecznie. – Jest bardzo zdenerwowany tym, co się dzieje, ale nie tylko on – ubolewa.

W maju 2008 r. docierają do robotników pierwsze niepokojące informacje o zagrożeniu przyszłości stoczni. W lipcowych gazetach czytają: „Nadziei na to, że Komisja Europejska nie nakaże jeszcze w lipcu polskim stoczniom zwrotu 5,2 mld zł pomocy publicznej, jest coraz mniej. Polska nie spełniła żądań dotyczących dwóch stoczni. Zamiast korekty programów restrukturyzacji do Brukseli trafiła prośba o więcej czasu”. To pierwsze tak poważne sygnały o możliwej katastrofie.

Nastroje stoczniowców z pierwszych dni lipca szczególnie dobrze widzi 42-letni Krzysztof Malik, związany z zakładem od 16. roku życia, obecnie szef oddziału montażu kadłubów na wydziale K3. Podlega mu 270 osób. Wspomina reakcje i zawód jego pracowników, kiedy najpierw nieoficjalnie mówiło się o zaaprobowaniu przez Brukselę programu restrukturyzacji stoczni, a później nadeszły złe wieści. – Nie wiem, co mam im powiedzieć, bo nie wiem, co będzie – rozkłada ręce. Nie chce prorokować, czy polskie stocznie czeka upadek.

– Zawsze istnieje taka możliwość. Nie wiem, czy będzie dobrze, czy źle. Nie bałbym się tak, gdyby to wszystko zależało od polskiego rządu, ale piłka jest teraz po stronie Unii. Na razie kontrakty są i pracujemy.

Robotnicy wychodzący wtedy ze stoczni są zdenerwowani. Nie wiedzą, kiedy tak naprawdę zapadnie „wyrok” na nich i ich kolegów z Gdyni i Szczecina. Kiedy przechodzą zmęczeni przez portiernię, większość bierze bezpłatną gazetę „Kurier Stoczni Gdańsk”. Na pierwszej stronie wzrok przykuwa tytuł: „Ocalić stocznię w Gdańsku”.

Nie zwracają uwagi na zagranicznych turystów robiących zdjęcia na tle historycznej bramy nr 2. Przystają obok i, przeglądając gazetę, dyskutują o tym, co będzie nie tylko z ich zakładem, co i kiedy zdecydują w Brukseli. O ich kłopotach nie wiedzą dwaj młodzi Amerykanie zaglądający w tym samym czasie za stoczniowy płot. Chcą zobaczyć statki. Nie widzą, bo pochylnie znajdują się daleko. – Cieszę się, że w końcu mogę zobaczyć to słynne miejsce – mówi 23-letni Alan z Kentucky. Zna historię zakładu, ale nie wie nic o problemach pracujących w nim ludzi. Nie wie też, co głoszą hasła na transparentach zawieszonych na historycznej bramie stoczni: „Rząd Platformy grabarzem stoczni” oraz „Utrzymania obecnych miejsc pracy – dość cudów Donalda Tuska”. Z zaciekawieniem dopytuje się, co grozi firmie, ale słysząc przewodnika nakazującego powrót do autokaru, żegna się i wraz z kolegą biegnie do autobusu. – Mimo wszystko powodzenia! – krzyczą, mijając wychodzących jeszcze ze zmiany robotników.

Wśród nich 52-letni Adam Kot zajmujący się montażem rur na statkach. Nie słyszał słów otuchy kierowanych przez zagranicznych turystów. Żwawym krokiem idzie w kierunku gdańskiego dworca PKP. Śpieszy się, by zdążyć na pociąg do domu w oddalonym o kilkadziesiąt kilometrów Malborku. Dojeżdża tak już 30 lat i chciałby dotrwać do emerytury. – Jesteśmy rozgoryczeni i zdołowani. Boimy się tego, co się dzieje, szczególnie starsi, tacy jak ja. Człowiek budzi się rano i nie wie, czy nie zostanie zwolniony i co będzie dalej – mówi. Utrata pracy to dla niego i rodziny poważny kłopot. – Żona zarabia tysiąc złotych, a mamy jeszcze syna na trzecim roku studiów – wyjaśnia. Martwią go nie tylko doniesienia z Brukseli, ale i wyczekiwanie na najbliższą wypłatę, która z powodu braku nadgodzin może być niższa niż zwykle. – Majster mówi, że będzie rozczarowanie. Zapowiadano podwyżki... – narzeka. Krzepki mimo wieku mężczyzna jest wystraszony możliwością utraty posady. – Mam 52 lata i kto w tym wieku przyjmie mnie do pracy. Młodzi się zwalniają, wyjeżdżają za granicę, bo widzą, że nie ma perspektyw – mówi Kot i znika w tłumie śpieszących się ludzi.

W lepszych nastrojach z zakładu wychodzą młodsi stażem i wiekiem robotnicy z wydziału kadłubowego K1. Planują odejść, choć jeden z nich związany jest z zakładem trzyletnią umową z racji opłaconego szkolenia. Podobnie jak ich starszy kolega, wyczekują wieści dotyczących niepewnej przyszłości stoczni. – Stocznia Gdańsk nie upadnie, bo to w końcu kolebka – przekonują, dodając, że wśród młodszej części załogi przeważa chęć odejścia z zakładu.

Jeden z nich, ojciec siedmioletniego dziecka, mówi, że niepewne losy firmy, a także zmniejszające się zarobki wpłynęły na jego decyzję o zwolnieniu. – Żona wszystko obserwuje i nie jest zadowolona z tego, co się dzieje. Pyta ciągle, ile pieniędzy przyniosę do domu. Jestem już po rozmowie o pracę i mam nadzieję, że niedługo odejdę – mówi 29-letni spawacz. Zarówno on, jak i jego o kilka lat młodszy kolega z wydziału kadłubowego potwierdzają, że pełni obaw o miejsca pracy są starsi stoczniowcy. – Bardzo boją się sami zwalniać. Nie wiedzą, czy przejdą badania lekarskie, starając się o nową pracę. Młody zawsze sobie jakoś poradzi. Krytykują związkowców z „Solidarności” – o niczym nie informują zwykłych pracowników. Ludzie nie wiedzą, co się tak naprawdę dzieje.

Złe wieści przeraziły w lipcu także Pawła Zinczuka i jego syna – Pomyślałem wtedy, że to nie może się stać. Za kłopoty obwinia polityków: – Wszyscy po kolei od lat mieli złe spojrzenie na wszystkie stocznie. Potem patrzy na trzy krzyże pomnika Poległych Stoczniowców i zasmucony kręci głową. – Niedługo niedaleko trzeba będzie postawić obok szubienicę albo gilotynę. Wychodzi na to, że kiedyś walczyliśmy tutaj o wolność, żeby teraz ludzie tracili pracę – mówi. Mimo wieku i choroby jest gotowy, by jeszcze raz w razie potrzeby zawalczyć o ludzi i zakład, by produkowano w nim statki. – Kiedyś koledzy mówili: bez Pawła nie ma żadnego protestu. Walczyć będą inni, a ja im pomogę – przekonuje.

Komisja Europejska dała Polsce czas do 12 września na przygotowanie nowych planów restrukturyzacji zakładów w Gdyni i Szczecinie. Czy polscy stoczniowcy będą musieli walczyć o przetrwanie? Premier Donald Tusk kilka dni temu zapewniał, że z czołowymi politykami Europy przez wiele tygodni o niczym innym nie rozmawiał, tylko o tym, by Bruksela nie załatwiła „negatywnie problemu polskich stoczni”. – Jeśli się okaże, że nie ma innej drogi niż upadłość, to nadal mój rząd będzie podejmował wysiłki, żeby to oznaczało tylko przekształcenie własnościowe. Przemysł stoczniowy w Polsce będzie uratowany” – zarzekał się premier. Dowodził też, że zaniechania, jeśli chodzi o stocznie, mają długoletnią historię. Kilka dni wcześniej, podczas obchodów 28. rocznicy podpisania Porozumień Sierpniowych, o śmiertelnym zagrożeniu dla polskich stoczni mówił Janusz Śniadek, szef NSZZ „Solidarność”. – Za parę dni otrzymamy odpowiedź, czy polski rząd jest zdolny zapewnić bezpieczeństwo nie tylko stoczniom, ale i Polakom – przekonywał szef związku.

4 września. W Sejmie debata o stoczniach. Na trybunach związkowcy i Lech Wałęsa. Posłowie kłócą się o to, kto jest winny tragicznej sytuacji zakładów. Prawie 400 kilometrów dalej robotnicy jak co dzień wychodzą z pracy. Tak jak po pierwszych dramatycznych doniesieniach z lipca rozmawiają ze sobą i znów wielu trzyma w rękach gazetę stoczniową. Tym razem na pierwszej stronie wywiad z prezesem spółki ISD Polska, właściciela zakładu. Tytuł: „Przywracanie normalności”. Ze stoczni wychodzi też 31-letni elektryk Andrzej Wilk. Nie ma gazety, telewizyjnych relacji z debat nie widział, bo pracował. – Atmosfera robi się nerwowa. Każdy liczy się z tym, że pozwalniają nas, i będzie po stoczni. Ja jestem na to przygotowany, gorzej ze starszymi – mówi. W zakładzie pracuje osiem lat. On i koledzy obawiają się możliwego połączenia ze Stocznią Gdynia, co przewidziane jest w planach restrukturyzacji: – To już było. Mieliśmy wtedy opóźnienia w wypłatach. Połączenie doprowadzi do tego, że Stoczni Gdańsk praktycznie nie będzie.

Kto odpowiada za niepewny los przemysłu stoczniowego i jacy politycy zawiedli najbardziej? – Zatargi polityków o to, kto jest winien, są śmieszne. Każdy rząd, który wchodził, obiecywał złote góry – mówi z przekąsem Wilk. Zastanawia się, czy ktoś się liczy z tym, ilu ludzi będzie miało kłopoty, kiedy padną stocznie. – Jest dużo firm współpracujących, to będzie kilkadziesiąt tysięcy ludzi! – dowodzi. Nie ma zamiaru wyjeżdżać na stałe za granicę, dorabia na Zachodzie, ale w czasie urlopów, by zapewnić utrzymanie niepracującej żonie i trzem córkom. – Bywa, że czegoś muszę im odmówić – ubolewa.

Wilk chce dalej pracować w stoczni nie tylko z powodu przyzwyczajenia. Jest dumny z przeszłości zakładu i ludzi. – Pracując tutaj, jestem jakby cząstką tej historii, która działa się w roku 1970, potem w 1980 i doprowadziła do wolności. Obyśmy przetrwali – kończy i wsiada na rower.

Na stoczniowym murze, tuż za pomnikiem, wiszą tablice upamiętniające walkę robotników. Oglądają je zagraniczni turyści. Na jednej z nich nazwiska ofiar stanu wojennego i napis: „Oddali życie, abyś Ty mógł żyć godnie”. – Godne życie to był jeden z postulatów, ale w dalszym ciągu nie żyje się godnie – mówił kilka chwil przed wizytą turystów młody elektryk ze stoczni.

Los prawie 14 tysięcy ludzi zatrudnionych w stoczniach i kilkudziesięciu tysięcy pracowników firm współpracujących z nimi leży w rękach prywatnych inwestorów, polskiego rządu i Unii Europejskiej. Stoczniowcy z niepokojem oczekują od miesięcy na ostateczne decyzje Komisji Europejskiej w sprawie przyszłości zakładów. Obawami o utratę pracy żyją starsi, młodzi rozglądają się za nowymi posadami. Śledzą codzienne relacje o fatalnej sytuacji zakładów, oczekują na „wyrok śmierci”. Związkowcy organizują manifestacje w Gdyni, Szczecinie, Gdańsku i Brukseli. Krzykami, transparentami, petardami apelują o pomoc.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą