Los prawie 14 tysięcy ludzi zatrudnionych w stoczniach i kilkudziesięciu tysięcy pracowników firm współpracujących z nimi leży w rękach prywatnych inwestorów, polskiego rządu i Unii Europejskiej. Stoczniowcy z niepokojem oczekują od miesięcy na ostateczne decyzje Komisji Europejskiej w sprawie przyszłości zakładów. Obawami o utratę pracy żyją starsi, młodzi rozglądają się za nowymi posadami. Śledzą codzienne relacje o fatalnej sytuacji zakładów, oczekują na „wyrok śmierci”. Związkowcy organizują manifestacje w Gdyni, Szczecinie, Gdańsku i Brukseli. Krzykami, transparentami, petardami apelują o pomoc.
Złe doniesienia i wszelkie pogłoski na temat polskich stoczni od ponad dziesięciu lat z uwagą śledzi także Paweł Zinczuk, już na emeryturze. Przez prawie 35 lat, do 1997 roku, pracował w stoczni m.in. jako stolarz. O wolność i lepsze życie walczył w „Solidarności”, w stanie wojennym aresztowano go za terroryzm. Pokazuje zdjęcia z protestów z roku 1980 i 1988, nieśmiało mówi, że za to, co robił, dostał order od prezydenta Kaczyńskiego. Znajduje fotografię z Lechem Wałęsą tuż po wyjściu lidera „S” z internowania. Nie chwali go, ale nie rzuca mocnych słów.
Zinczuk, żyjący nie tylko historią, wraca do tego, co się dzieje teraz. O możliwym „wyroku śmierci” na zakłady, a tym samym na wielu ludzi, rozmawia ciągle ze swoim synem i kolegami, tymi ze strajków, których niewielu już zostało w zakładzie. Czasu ma teraz dużo, a stocznię tuż za progiem domu. Wieści zbiera też u znajomego z kiosku z pamiątkami przy historycznej bramie numer 2 znanej milionom ludzi na całym świecie. By mieć rozeznanie o tym, co słychać w kolebce, nie musi nawet wychodzić z domu. Z dwupokojowego mieszkania w bloku odległym kilkadziesiąt metrów od stoczni, gdzie mieszka z żoną i synem, codziennie obserwuje zakład. – Kiedy wstaję rano, z okna widzę stocznię, i od lat patrzę jak znika. Jeżdżą jakieś samochody, coś mierzą, bo ma być „deweloperka”. Obym nie zobaczył jak całkiem zniknie. Była moim domem, a koledzy rodziną – mówi.
Niepokoi go los syna i robotników z innych polskich zakładów, bo wie, co oznacza zwolnienie z pracy. W 1997 r. spotkało to jednocześnie jego i syna. Była wtedy restrukturyzacja i zwolnienia grupowe. Paweł Zinczuk kilka miesięcy wcześniej w obronie upadającego zakładu wraz z kolegami okupował Urząd Wojewódzki w Gdańsku. Mimo protestu, pochodów, palenia opon na ulicach Gdańska doszło do zwolnień. – Dostałem wypowiedzenie, wyszedłem, jak mnie zwolniono, i usiadłem przy pomniku Poległych Stoczniowców. Nogi mi ścierpły i nie mogłem dojść do domu – unosząc głowę, patrzy na pomnik. Po zwolnieniu dostawał 419 złotych kuroniówki. Bezrobocie pomagali mu przetrwać żona i rodzina. Potem mógł wrócić do pracy, ale nie pozwoliły na to kłopoty ze zdrowiem. Tuż po zwolnieniu dosięgnęły go dwa zawały serca. Po dodatkowych badaniach lekarze orzekli: choroba zawodowa – azbestoza płuc.
Do stoczni wraca wtedy jednak jego syn. Pracuje do dzisiaj, a ojciec czuje, że z jego dzieckiem nie jest dobrze. – Ja chodziłem do pracy z zadowoleniem, a on, jak dziś idzie do stoczni, to nie wie, co będzie – rozkłada ręce Zinczuk. Mówi, że czeka na ożenek syna mieszkającego ciągle w rodzinnym domu, ale zdaje sobie sprawę, iż radość z wnuków może go czekać nieprędko. – Syn mówi, że tak będzie się żenił, jak mu będą płacić, a płacą słabo, bo ok. 1,5 tysiąca złotych – żali się. Nakłaniał Piotra, by powiedział, co myśli o wszystkim, ale bezskutecznie. – Jest bardzo zdenerwowany tym, co się dzieje, ale nie tylko on – ubolewa.