Mówi o planach rozwoju małych i średnich firm, chwali sfinansowany przez USAID kompleks budynków i wspomina o 5,4 mld dolarów wydanych przez tę instytucję w Afganistanie od 2002 r. Rozdaje także elegancko wydaną broszurę, która opisuje m.in. powód naszego spotkania: pokazać czołowym publicystom międzynarodowym postępy rozwoju gospodarczego Afganistanu.
Jak na złość fabryczka tego dnia jest prawie pusta. Ceny paliwa i innych surowców są w Kabulu tak wysokie, że nie sposób konkurować z producentami tekstyliów z Indii i Pakistanu. Firma jest więc uzależniona od nieregularnych zamówień na mundury od armii. Równie nieregularnie nadchodzą tkaniny z powodu niesprawnej i skorumpowanej biurokracji celnej. Kiedy urzędniczka USAID zaczyna wyliczać formy pomocy dla afgańskich celników – szkolenia, budowa posterunków, umundurowanie – amerykański wspólnik wzrusza ramionami zupełnie nieprzekonany. Potem w rozmowie afgański przedsiębiorca mi się zwierza, że okradli go policjanci. To nie talibów boją się tu biznesmeni, ale własnych władz zepsutych przez międzynarodowe pieniądze i opanowanych przez siatki przestępców.
Tak wygląda chaos zwany pomocą zagraniczną w Afganistanie. W kraju, gdzie powtarza się po kolei każdy błąd kiedykolwiek popełniony w słabo rozwiniętej gospodarce. Gdzie najlepsi specjaliści zostają podkupieni ze stanowisk we władzach przez niezliczone agencje pomocowe obecne na miejscu. Te same agencje windują ceny nieruchomości i wyżywienia. W kraju, gdzie marnuje się miliony dolarów na kontrakty z szemranymi partnerami zarówno krajowymi, jak i z zagranicy. Minister ds. rozwoju wsi nie ma pojęcia, co robią natowskie zespoły pomocowe w rejonach wiejskich. Najwyższy rangą urzędnik ONZ na miejscu, mający mandat do koordynowania pomocy, skarży się, że darczyńcy nie chcą się poddać jego koordynacji.
Sprzeczne strategie, pokrywające się projekty, źle wydane pieniądze. Już to przerabialiśmy wiele razy, zawsze dochodząc do tych samych wniosków. Niedawno powtórzyli je były afgański minister finansów Ashraf Ghani i Clare Lockhart w książce „Jak naprawić upadłe państwo”. Ich główny argument brzmi: cudzoziemcy pełni dobrych intencji nie powinni naprawiać dróg, powinni uczyć afgańskie władze, jak się je naprawia, co przyda im wiarygodności. Cudzoziemcy nie powinni też karmić Afgańczyków, lecz tak rozwijać miejscowe rolnictwo, by mogli się oni wyżywić sami, a na dodatek eksportować nadwyżki. Będą mieli wtedy swój interes w utrzymaniu rządów prawa.
Takie rozumowanie przeniknęło w pewnym stopniu na prowincję, gdzie wszyscy już mówią o „afganizacji”, a na zagranicznych projektach budowlanych powiewa afgańska flaga. Ale zmiana sposobu działania nadeszła zapewne za późno. Ciężka zima, dotkliwa susza i nieustające walki mogą ponownie przynieść klęskę głodu. Głodujący Afgańczycy? Trudno sobie wyobrazić bardziej widomą oznakę klęski międzynarodowej intensywnej akcji pomocowej.