– Może być porcja energy – guarana, witamina B i żen-szeń. (Nie wiem, co to jest ta guarana, ale dobrze brzmi, sprawdzę w domu w Wikipedii).
– Niech będzie energy.
– Czy zostawić miejsce? – pyta.
– Jakie miejsce?
– Miejsce na bitą śmietanę.
– Poproszę – mówię.
– Wysokie, grande czy venti? – pyta.
Chodzi o wielkość napoju. Nie może być normalnie: małe, średnie i duże, bo to by było za proste. Swoją drogą normalna skala tu nie pasuje. Już „wysokie” jest, jak na naszą miarę, ogromne, venti przypomina średniej wielkości wiaderko do piasku.
Wybieram opcję najmniej złą, czyli „wysokie”. Na koniec sprzedawca pyta mnie już tylko o imię.
Po chwili wychodzę z kawiarni z papierowym kubkiem w ręku. W środku pływa kawopodobna ciecz o nazwie double tall cynamon soy energy whipped latte. A chciałem kawę.
W Seattle nie widać skutków kryzysu. – Jeszcze nie widać – poprawia mnie Glen Lee, wicedyrektor do spraw finansowych w radzie miasta. – Nasza gospodarka oparta jest na firmach informatycznych i internetowych, biotechnologicznych i usługach. Przez ostatnie lata rynek nieruchomości nie szalał też tak jak w innych częściach kraju. Ceny domów są wyważone.
Jednak kryzys przyjdzie i dotknie wszystkich, również tych, którzy nie chcą o nim słyszeć, np. Microsoft.
W stołówce Microsoftu rozmawiam z grupą Polaków – jest ich tu około setki, ludzie rekrutowani bezpośrednio z kraju albo z innych miejsc na świecie – silna grupa, ale jednak znacznie mniej liczebna niż Hindusi czy Chińczycy. Pytam, dlaczego Microsoft nie przenosi miejsc pracy z Redmond do innych krajów, tylko robi coś, co wydaje się absurdalne – sprowadza ludzi z zagranicy, płacąc im większe pensje i zapewniając pakiet opieki socjalnej, zwłaszcza ubezpieczenia zdrowotne, których zazdroszczą mieszkańcy Seattle.
– To proste – mówi Damian Kedzierski, w firmie od trzech lat. – W tej pracy liczy się komunikacja, a porozumiewanie się e-mailami z całym światem zabierałoby czas, zwłaszcza przy różnicy stref czasowych. Łatwiej pójść do kolegi w drugim pokoju czy w sąsiednim budynku.
Pytam, dlaczego w Microsofcie nie ma związków zawodowych. – Nikt o tym nigdy nie pomyślał – mówi Ryszard Kot. – Kiedyś pensje w tej firmie były mizerne, ale oferowała akcje, które z wielu ludzi uczyniły milionerów. Dziś pensje są wysokie, a dodatkowe bonusy, które oferuje firma, tak atrakcyjne, że nikomu nie chce się myśleć o zakładaniu związków. Zresztą nie znam firm z branży informatycznej, w której istniałyby związki. To nie w naszym stylu.
– Microsoft nie będzie zwalniał ludzi, ale do końca roku, najpóźniej w połowie przyszłego, zacznie ciąć koszty – mówi Glen Lee. – W tym miesiącu zapowiedział zresztą, że wzrost płac nie będzie tak wysoki jak dotychczas.
Wszystkich nas to dotknie, a jeśli ktoś uważa, że jest bezpieczny, to się głęboko myli.
– Czy coś dobrego wyniknie z tego kryzysu? – pytam.
– Mam nadzieję, że Amerykanie staną się bardziej odpowiedzialni. Że przestaniemy żyć na kredyt, wydawać pieniądze, których nie mamy i nigdy nie mieliśmy. Że wróci amerykański etos bogacenia się, ale nie za wszelką cenę, nie poprzez rozdawnictwo pieniędzy, ale z głową. Ten sposób myślenia zbudował potęgę i dobrobyt Amerykanów w latach 50., 60. i 70. Czas, by wrócił.
[srodtytul]Ciułacz Obama[/srodtytul]
Barack Obama zebrał w ubiegłym miesiącu 150 milionów dolarów na kampanię wyborczą, bijąc dotychczasowe rekordy. W niektórych stanach wykupił cztery razy więcej czasu antenowego w telewizji niż rywal. McCain zarzuca rywalowi pazerność. Problem – jego zdaniem – polega na tym, że Obama nie bierze pieniędzy od państwa, a wskutek tego nie ma wyznaczonego limitu pozyskiwania środków z prywatnych darowizn. McCain, konserwatysta i ekonomiczny liberał, opowiada się za finansowaniem kandydatów z budżetu, co ponoć ma zapobiec korupcji, bo nakłada na nich limity funduszy na kampanię.
Zarzuty McCaina brzmią jak pretensje do garbatego, że ma proste dzieci. W przeciwieństwie do kandydata republikanów, jak również swojej partyjnej rywalki Hillary Clinton, Obama zaczynał kampanię praktycznie bez centa. – On musiał wymyśleć jakiś nowatorski sposób na zebranie funduszy, bo jako młody senator nie miał za sobą korporacji i milionerów, jak np. Clinton – mówi mi prawnik z Seattle Adjili Odari. – Więc zamiast zbierać ogromne sumy na bankietach dla bogaczy, stworzył ogólnokrajową sieć swoich zwolenników. Internet okazał się tutaj rewelacyjnym narzędziem. Dziś jest w kraju 750 tysięcy grup składających się z kilkunastu, czasem kilkudziesięciu czy kilkuset ludzi, którzy aktywnie zbierają pieniądze dla Obamy. Można wpłacać miesięczne darowizny i żadna suma nie jest za mała. Ja daję czasem 20 dolarów, czasem 15, ale daję co miesiąc.
W sieci znajduję kilkadziesiąt takich grup ze stanu Waszyngton: „Normalni ludzie dla Baracka Obamy”, „Powiat King County dla Obamy”, „Afroamerykanie dla Obamy”, „Mechanicy dla Obamy”, itd. Na każdej stronie wyliczona liczba członków, zorganizowanych imprez wyborczych, ilość telefonów i mieszkań odwiedzonych w celu zdobycia poparcia, ilość postów w blogach prowadzonych przez grupę. A na koniec suma zebranych pieniędzy.
[srodtytul]Dar wspólnoty obywatelskiej[/srodtytul]
W Fare Start, jednej z najpopularniejszych knajp w Seattle, dania przygotowują bezdomni, bezrobotni i wyrokowcy właśnie wypuszczeni z więzienia.
– My po prostu prowadzimy program szkolenia zawodowego dla ludzi, którym się noga powinęła – tłumaczy Karla Smith Jones, dyrektor Fare Start ds. marketingu. – Pomagamy biednym, tylko zamiast prowadzić garkuchnię albo rozdawać zupę na ulicy, mamy elegancką restaurację przynoszącą spory zysk.
Szkolenie trwa 16 tygodni. Co roku kończy je około 100 osób. Uczą się nie tylko gotować, ale również podstawowych umiejętności życiowych, np. jak wynająć mieszkanie, jak oszczędzać pieniądze, jak pracować w grupie.
Fare Start zatrudnia około 70 osób: nauczycieli, kucharzy, psychologów. Co czwartek kolację przygotowuje jakiś słynny szef ze znanej restauracji w Seattle i pracujący pod jego kierunkiem uczniowie Fare Start. Klienci płacą jak w każdej innej restauracji, a zyski przejmuje Fare Start i inwestuje w firmę. Połowa jej budżetu pochodzi z biznesu – restauracji, wynajmu sali, dostarczania posiłków do różnych firm. Drugą połowę pokrywają sponsorzy – osoby prywatne oraz największe firmy, banki i fundacje w stanie Waszyngton.
Bywanie w Fare Start i wspieranie organizacji jest w Seattle modne i firma wykorzystuje to bez najmniejszych skrupułów. Jest prywatną organizacją typu non profit bez związków z rządem, samorządem, pieniędzmi podatników, Kościołem czy jakąkolwiek inną grupą, która w Europie kojarzona jest z pomaganiem innym. To po prostu dar wspólnoty obywatelskiej z Seattle dla ludzi w trudnej sytuacji życiowej. Podobno w Ameryce nie ma systemu opieki społecznej. Ja w życiu nie widziałem bardziej sensownego niż ten z Fare Start.
*
Sebastiana Williamsa, bezdomnego Murzyna spotkanego na ulicy, pytam, czy kwestia rasy kandydatów będzie miała znaczenie w głosowaniu. – Niestety tak – odpowiada. – Wielu białych zagłosuje na Obamę z poczucia winy za to, co inni biali zrobili kiedyś czarnym. Ja na niego zagłosuję, bo to jest facet, który nie boi się podjąć wyzwania. Ale on tak bardzo będzie chciał wszystkich zadowolić, że wszystko oczywiście spieprzy. Jak zwykle.
[ramka]Dariusz Rosiak podróżuje po USA w ramach radiowego projektu „Trójka przekracza granice”. Jego relacji można słuchać od poniedziałku do czwartku w porannych i popołudniowych wydaniach „Zapraszamy do Trójki”. W następnym tygodniu wybiera się do Montany.[/ramka]