Kawowy odlot w Seattle

To miasto wydało nie tylko Billa Gatesa i Paula Allena, założycieli Microsoftu. Howard Schultz, właściciel sieci kawiarni Starbucks, dokonał czegoś jeszcze większego: zmienił smak Amerykanów

Publikacja: 25.10.2008 02:42

Kawowy odlot w Seattle

Foto: AP

Na lotnisku w Seattle zamawiam piwo, a kelnerka na to: „Poproszę dowód ze zdjęciem”. W pierwszej chwili nie rozumiem, o co chodzi, jestem skołowany po długim locie z Alaski, tym bardziej że przed chwilą zamawiałem w kafejce obok kawę, a sprzedawczyni poprosiła mnie o imię. – Chcesz się ze mną zapoznać? – spytałem ją. – Nie, chcę wiedzieć, komu mam podać kawę.

Okazało się, że wszyscy, kupując kawę, przedstawiają się sklepowej po to, by mogła ich wywołać z sali, gdy kawa będzie gotowa. U nas kucharka woła: „kto prosił ruskie?”, u nich po imieniu.

– Po co pani mój dowód? – pytam w barze.

– Bo my sprzedajemy alkohol tylko osobom powyżej 21. roku życia.

– A na ile lat ja wyglądam?

– pytam z nadzieją w głosie.

– Nie wiem – odpowiada.

– Każdego musimy sprawdzić, bo mamy kontrole.

Wyjmuję paszport i podaję kelnerce z wdzięcznością. Ostatni raz żądano ode mnie potwierdzenia wieku w 1977 r., gdy chciałem wejść do kina 1 Maj przy Podskarbińskiej na „Francuskiego łącznika”.

Kelnerka czyta uważnie mój paszport, uśmiecham się do niej ironicznie, ale ona oddaje go bez słowa i podaje mi piwo. Potem co chwila przychodzi i chce mi wepchnąć drugie. Może ma wyrzuty sumienia.

[srodtytul]Teraz politycy tacy są[/srodtytul]

Seattle to miasto Obamy. Tuż po przyjeździe trafiam do baru Spitfire przy 4. Alei. W środku około setki ludzi w różnym wieku wpatrzonych w ekrany kilkunastu telewizorów – oglądają ostatnią debatę telewizyjną kandydatów przed wyborami. Obama – wyluzowany i spokojny – sprawia wrażenie, jakby znał odpowiedzi na wszystkie pytania świata, jest pewny siebie, nie będąc aroganckim. McCain wyraźnie się męczy, wierci na krześle, lata oczami i nerwowym uśmiechem próbuje ukryć wyczuwalny niepokój. Publiczność podchwytuje jego gafy językowe i oklaskuje fajerwerki słowne Obamy. Jestem na meczu piłkarskim, tylko że McCain występuje na wyjeździe, jego kibicom zepsuł się autobus i nie dojechali.

Po 90 minutach koniec, wynik oczywisty. – Jestem weteranem, walczyłem w Wietnamie, ale nie mogę głosować na McCaina – mówi mi Gary Clark. – Polityka Busha, którą chce kontynuować McCain, jest katastrofalna dla tego kraju.

Pytam go, czy nie przeszkadza mu brak doświadczenia Obamy, jego skłonność do popisywania się elokwencją, w której czasem ginie treść. – Teraz politycy tacy są, nie podoba mi się to za bardzo, ale co z tego, że McCain jest bardziej szorstki, skoro jego polityka jest nie do przyjęcia.

Zaskakuje mnie, jak wielu zagadywanych ludzi tłumaczy się z win Ameryki wobec świata. Obama ma, ich zdaniem, zmienić obraz USA w Europie i innych krajach. Od 4 listopada, gdy wszystko pójdzie zgodnie z planem, Ameryka znowu będzie kochana i podziwiana w Europie.

– Czy ciebie naprawdę obchodzi, na tym, co np. Francuzi, Niemcy albo Polacy myślą o twoim kraju? – pytam informatyka Gerry’ego Abelarda.– Oczywiście że tak. Nie możemy żyć w przeświadczeniu, że większość ludzi na świecie nas nienawidzi, a po ośmiu latach rządów Busha tak właśnie jest.

Wyjaśniam mu, że nie wszędzie, że np. w Polsce wielu ludzi ceni prezydenta Busha dokładnie za to samo, za co wielu Amerykanów, Francuzów i Niemców go nie znosi. Wydaje się zdziwiony. A może po prostu tak jak my, Polacy, uwielbia oceniać swój kraj na podstawie artykułów w niemieckich gazetach.

[srodtytul]Strajkujący u Boeinga[/srodtytul]

W Boeingu od prawie miesiąca strajk mechaników. 27 tysięcy ludzi – prawie wszyscy robotnicy – należy do związku i nie pracuje. W sali zebrań do stołów z kolejnymi literami alfabetu podchodzą strajkujący i odbierają czek na 150 dolarów – tygodniową zapomogę wypłacaną przez związek od trzeciego tygodnia strajku do końca akcji. Jak długo to wszystko potrwa – nikt nie wie. Na początku chodziło jak zwykle o pieniądze i umowy emerytalne, ale obecnie podstawowym postulatem jest powstrzymanie przenoszenia miejsc pracy za granicę i oddawania jej tańszym podwykonawcom.

– Boeing wie, że to jest bez sensu – mówi mi Bill, mechanik, 27 lat przepracowanych w fabryce. – Od czasu, gdy postawili na outsourcing, nic się nie składa do kupy. Mijają kolejne terminy oddania dreamlinera 787, a Boeing nie jest w stanie go zmontować. A nie jest, bo jak skrzydła robi się w Japonii, a drzwi w Chinach, to potem nic do niczego nie pasuje.

Pytam, czy wierzy, że strajk powstrzyma proces, który przecież trwa na całym świecie i któremu podlega nie tylko Boeing. – Wątpię, żebyśmy powstrzymali cały proces. On się odbywa i będzie trwał bez względu na nasz strajk. Nie uzupełnia się np. stanowisk ludzi odchodzących na emeryturę, zmniejsza obsadę niektórych grup montażowych. Jednak dyrekcja musi nam coś zaproponować, żeby obie strony wyszły z tej akcji z twarzą. Niech wycofają się z planu ograniczenia zatrudnienia o 2 tysiące stanowisk, niech zmniejszą tę liczbę, ale coś nam muszą dać.

Na pikietach przed bramami fabryki odwiedzam grupy kilku, czasem kilkunastu robotników z transparentami. Niektórzy przejeżdżający obok kierowcy trąbią na znak poparcia, inni nie zwracają uwagi.

Bob wylicza mi wysokość emerytury, którą proponuje mu Boeing. 80 dolarów na miesiąc pomnożone przez lata zatrudnienia – w jego wypadku 24. – Nie wyżyję w tym mieście za te pieniądze. Musiałbym znaleźć sobie inną pracę na emeryturze.

– A jak długo będziesz strajkował za związkowe 600 dolarów miesięcznie? – pytam. – Aż do skutku. Nie możemy teraz odpuścić, bo jak odpuścimy, to już nigdy nie będziemy mieli drugiej szansy. Na pewno nie ja i robotnicy w moim wieku.

[srodtytul]Chciałem tylko zwykłe espresso[/srodtytul]

Seattle wydało trzech ludzi, którzy dorobili się milionów z niczego i zmienili miasto. Bill Gates i Paul Allen założyli Microsoft, który dziś na swoim kampusie w Redmond zatrudnia 40 tysięcy ludzi. Howard Schultz, właściciel sieci kawiarni Starbucks, dokonał czegoś jeszcze większego: zmienił smak Amerykanów. Po przejęciu Strabucksa w 1982 roku Schultz nauczył mieszkańców Seattle, potem resztę Ameryki, a dziś prawie cały świat pić taką kawę, o której jeszcze 30 lat temu nikt nie słyszał.

Wchodzę do Starbucksa i chcę zamówić kawę, ale po chwili staję się aktorem w teatrze absurdu. Dobrze wytrenowany klient może sobie poradzić ze złożeniem zamówienia w ciągu 30 sekund, ale trafiają się też nowicjusze, tacy jak ja, którzy nie wiedzą, czego chcą. Kelner nie rozumie, gdy mówię do niego, że chcę kawę. Precyzuję, że chodzi o espresso. Pyta, ile porcji. Mówię, że jedną. – Bo mogą być dwie – sugeruje. – Dobra, niech będzie podwójne.

Pyta, czy dodać mleka albo wody, albo może bitej śmietany. Mówię, że może trochę mleka. Pyta jakiego. Pytam, a jakie jest? Pełne, półpełne, chude i sojowe. Dobra, wezmę sojowe, nigdy nie piłem. Pyta, czy chcę do tego jakiś syrop. A jakie są? – pytam.

– Cynamonowy, orzechowy, waniliowy, karmelkowy i toffi.

– Niech będzie cynamonowy.

– To może jeszcze trochę proteiny? – pyta sprzedawca.

– A jest coś zamiast proteiny? – pytam.

– Może być porcja energy – guarana, witamina B i żen-szeń. (Nie wiem, co to jest ta guarana, ale dobrze brzmi, sprawdzę w domu w Wikipedii).

– Niech będzie energy.

– Czy zostawić miejsce? – pyta.

– Jakie miejsce?

– Miejsce na bitą śmietanę.

– Poproszę – mówię.

– Wysokie, grande czy venti? – pyta.

Chodzi o wielkość napoju. Nie może być normalnie: małe, średnie i duże, bo to by było za proste. Swoją drogą normalna skala tu nie pasuje. Już „wysokie” jest, jak na naszą miarę, ogromne, venti przypomina średniej wielkości wiaderko do piasku.

Wybieram opcję najmniej złą, czyli „wysokie”. Na koniec sprzedawca pyta mnie już tylko o imię.

Po chwili wychodzę z kawiarni z papierowym kubkiem w ręku. W środku pływa kawopodobna ciecz o nazwie double tall cynamon soy energy whipped latte. A chciałem kawę.

W Seattle nie widać skutków kryzysu. – Jeszcze nie widać – poprawia mnie Glen Lee, wicedyrektor do spraw finansowych w radzie miasta. – Nasza gospodarka oparta jest na firmach informatycznych i internetowych, biotechnologicznych i usługach. Przez ostatnie lata rynek nieruchomości nie szalał też tak jak w innych częściach kraju. Ceny domów są wyważone.

Jednak kryzys przyjdzie i dotknie wszystkich, również tych, którzy nie chcą o nim słyszeć, np. Microsoft.

W stołówce Microsoftu rozmawiam z grupą Polaków – jest ich tu około setki, ludzie rekrutowani bezpośrednio z kraju albo z innych miejsc na świecie – silna grupa, ale jednak znacznie mniej liczebna niż Hindusi czy Chińczycy. Pytam, dlaczego Microsoft nie przenosi miejsc pracy z Redmond do innych krajów, tylko robi coś, co wydaje się absurdalne – sprowadza ludzi z zagranicy, płacąc im większe pensje i zapewniając pakiet opieki socjalnej, zwłaszcza ubezpieczenia zdrowotne, których zazdroszczą mieszkańcy Seattle.

– To proste – mówi Damian Kedzierski, w firmie od trzech lat. – W tej pracy liczy się komunikacja, a porozumiewanie się e-mailami z całym światem zabierałoby czas, zwłaszcza przy różnicy stref czasowych. Łatwiej pójść do kolegi w drugim pokoju czy w sąsiednim budynku.

Pytam, dlaczego w Microsofcie nie ma związków zawodowych. – Nikt o tym nigdy nie pomyślał – mówi Ryszard Kot. – Kiedyś pensje w tej firmie były mizerne, ale oferowała akcje, które z wielu ludzi uczyniły milionerów. Dziś pensje są wysokie, a dodatkowe bonusy, które oferuje firma, tak atrakcyjne, że nikomu nie chce się myśleć o zakładaniu związków. Zresztą nie znam firm z branży informatycznej, w której istniałyby związki. To nie w naszym stylu.

– Microsoft nie będzie zwalniał ludzi, ale do końca roku, najpóźniej w połowie przyszłego, zacznie ciąć koszty – mówi Glen Lee. – W tym miesiącu zapowiedział zresztą, że wzrost płac nie będzie tak wysoki jak dotychczas.

Wszystkich nas to dotknie, a jeśli ktoś uważa, że jest bezpieczny, to się głęboko myli.

– Czy coś dobrego wyniknie z tego kryzysu? – pytam.

– Mam nadzieję, że Amerykanie staną się bardziej odpowiedzialni. Że przestaniemy żyć na kredyt, wydawać pieniądze, których nie mamy i nigdy nie mieliśmy. Że wróci amerykański etos bogacenia się, ale nie za wszelką cenę, nie poprzez rozdawnictwo pieniędzy, ale z głową. Ten sposób myślenia zbudował potęgę i dobrobyt Amerykanów w latach 50., 60. i 70. Czas, by wrócił.

[srodtytul]Ciułacz Obama[/srodtytul]

Barack Obama zebrał w ubiegłym miesiącu 150 milionów dolarów na kampanię wyborczą, bijąc dotychczasowe rekordy. W niektórych stanach wykupił cztery razy więcej czasu antenowego w telewizji niż rywal. McCain zarzuca rywalowi pazerność. Problem – jego zdaniem – polega na tym, że Obama nie bierze pieniędzy od państwa, a wskutek tego nie ma wyznaczonego limitu pozyskiwania środków z prywatnych darowizn. McCain, konserwatysta i ekonomiczny liberał, opowiada się za finansowaniem kandydatów z budżetu, co ponoć ma zapobiec korupcji, bo nakłada na nich limity funduszy na kampanię.

Zarzuty McCaina brzmią jak pretensje do garbatego, że ma proste dzieci. W przeciwieństwie do kandydata republikanów, jak również swojej partyjnej rywalki Hillary Clinton, Obama zaczynał kampanię praktycznie bez centa. – On musiał wymyśleć jakiś nowatorski sposób na zebranie funduszy, bo jako młody senator nie miał za sobą korporacji i milionerów, jak np. Clinton – mówi mi prawnik z Seattle Adjili Odari. – Więc zamiast zbierać ogromne sumy na bankietach dla bogaczy, stworzył ogólnokrajową sieć swoich zwolenników. Internet okazał się tutaj rewelacyjnym narzędziem. Dziś jest w kraju 750 tysięcy grup składających się z kilkunastu, czasem kilkudziesięciu czy kilkuset ludzi, którzy aktywnie zbierają pieniądze dla Obamy. Można wpłacać miesięczne darowizny i żadna suma nie jest za mała. Ja daję czasem 20 dolarów, czasem 15, ale daję co miesiąc.

W sieci znajduję kilkadziesiąt takich grup ze stanu Waszyngton: „Normalni ludzie dla Baracka Obamy”, „Powiat King County dla Obamy”, „Afroamerykanie dla Obamy”, „Mechanicy dla Obamy”, itd. Na każdej stronie wyliczona liczba członków, zorganizowanych imprez wyborczych, ilość telefonów i mieszkań odwiedzonych w celu zdobycia poparcia, ilość postów w blogach prowadzonych przez grupę. A na koniec suma zebranych pieniędzy.

[srodtytul]Dar wspólnoty obywatelskiej[/srodtytul]

W Fare Start, jednej z najpopularniejszych knajp w Seattle, dania przygotowują bezdomni, bezrobotni i wyrokowcy właśnie wypuszczeni z więzienia.

– My po prostu prowadzimy program szkolenia zawodowego dla ludzi, którym się noga powinęła – tłumaczy Karla Smith Jones, dyrektor Fare Start ds. marketingu. – Pomagamy biednym, tylko zamiast prowadzić garkuchnię albo rozdawać zupę na ulicy, mamy elegancką restaurację przynoszącą spory zysk.

Szkolenie trwa 16 tygodni. Co roku kończy je około 100 osób. Uczą się nie tylko gotować, ale również podstawowych umiejętności życiowych, np. jak wynająć mieszkanie, jak oszczędzać pieniądze, jak pracować w grupie.

Fare Start zatrudnia około 70 osób: nauczycieli, kucharzy, psychologów. Co czwartek kolację przygotowuje jakiś słynny szef ze znanej restauracji w Seattle i pracujący pod jego kierunkiem uczniowie Fare Start. Klienci płacą jak w każdej innej restauracji, a zyski przejmuje Fare Start i inwestuje w firmę. Połowa jej budżetu pochodzi z biznesu – restauracji, wynajmu sali, dostarczania posiłków do różnych firm. Drugą połowę pokrywają sponsorzy – osoby prywatne oraz największe firmy, banki i fundacje w stanie Waszyngton.

Bywanie w Fare Start i wspieranie organizacji jest w Seattle modne i firma wykorzystuje to bez najmniejszych skrupułów. Jest prywatną organizacją typu non profit bez związków z rządem, samorządem, pieniędzmi podatników, Kościołem czy jakąkolwiek inną grupą, która w Europie kojarzona jest z pomaganiem innym. To po prostu dar wspólnoty obywatelskiej z Seattle dla ludzi w trudnej sytuacji życiowej. Podobno w Ameryce nie ma systemu opieki społecznej. Ja w życiu nie widziałem bardziej sensownego niż ten z Fare Start.

*

Sebastiana Williamsa, bezdomnego Murzyna spotkanego na ulicy, pytam, czy kwestia rasy kandydatów będzie miała znaczenie w głosowaniu. – Niestety tak – odpowiada. – Wielu białych zagłosuje na Obamę z poczucia winy za to, co inni biali zrobili kiedyś czarnym. Ja na niego zagłosuję, bo to jest facet, który nie boi się podjąć wyzwania. Ale on tak bardzo będzie chciał wszystkich zadowolić, że wszystko oczywiście spieprzy. Jak zwykle.

[ramka]Dariusz Rosiak podróżuje po USA w ramach radiowego projektu „Trójka przekracza granice”. Jego relacji można słuchać od poniedziałku do czwartku w porannych i popołudniowych wydaniach „Zapraszamy do Trójki”. W następnym tygodniu wybiera się do Montany.[/ramka]

Na lotnisku w Seattle zamawiam piwo, a kelnerka na to: „Poproszę dowód ze zdjęciem”. W pierwszej chwili nie rozumiem, o co chodzi, jestem skołowany po długim locie z Alaski, tym bardziej że przed chwilą zamawiałem w kafejce obok kawę, a sprzedawczyni poprosiła mnie o imię. – Chcesz się ze mną zapoznać? – spytałem ją. – Nie, chcę wiedzieć, komu mam podać kawę.

Okazało się, że wszyscy, kupując kawę, przedstawiają się sklepowej po to, by mogła ich wywołać z sali, gdy kawa będzie gotowa. U nas kucharka woła: „kto prosił ruskie?”, u nich po imieniu.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Joanna Szczepkowska: Niech żyje sigma!
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
Jan Bończa-Szabłowski: Tym bardziej żal…
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Syria. Przyjdzie po nocy dzień
Plus Minus
Jan Maciejewski: …ale boicie się zapytać
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Ami Ajalon: Zabijałem ludzi, o których nic nie wiedziałem