[srodtytul]Ono nie wyszło[/srodtytul]
Wojciech Has zakwalifikował scenariusz Szumowskiej do debiutu w studiu Indeks, które działało przy łódzkiej szkole filmowej. Ale trzeba było zatwierdzić scenariusz w TVP:
– Zaczęło się wycieranie korytarzy na Woronicza. Wyczekiwałam pod drzwiami, żeby porozmawiać z jakimiś redaktorami, dyrektorami. Oni byli wtedy panami i władcami. Jak się zmieniali, to zmieniały się też decyzje, wszystko trzeba było zaczynać od nowa. No, ale udało się. Nie mogę narzekać, bo koledzy mieli gorzej.
„Szczęśliwy człowiek” był filmem gorzkim, opisującym bolesne zderzenie z życiem chłopaka, który musi dać sobie radę z chorobą matki i brakiem perspektyw. To była opowieść o ludziach skromnych, zepchniętych na margines. – Od dziecka znałam takie środowisko – mówi Szumowska. – Moi rodzice nie żyli w luksusie, mieli małe, dość zrujnowane mieszkanie i stary samochód. Nie wychowywałam się w zamożnym świecie. Ojciec robił filmy o prostych, zwyczajnych ludziach. Dużo czasu spędzaliśmy na Mazurach. Do dzisiaj łatwo zaprzyjaźniam się z sąsiadami na wsi, z bohaterami moich filmów. A poza tym to była szkoła Karabasza – w prostym człowieku można znaleźć piękno i brutalną często prawdę.
Kilka dni przed śmiercią Has obejrzał „Szczęśliwego człowieka” i powiedział: „Ludziom się to nie będzie podobało, ale na festiwalach pójdzie doskonale”. Tak się rzeczywiście stało.
W Gdyni nie dostała nagrody za debiut, a krytycy na ogół pisali chłodne recenzje. Szumowska była załamana, czuła się, jakby ktoś wylał jej na głowę kubeł zimnej wody. Ale wtedy zajął się „Człowiekiem” Stefan Laudyn. Dostrzegł w nim potencjał, pokazał na zakończenie warszawskiego festiwalu. Potem film dostał nagrodę w Salonikach, razem z „Last Resort” Pawła Pawlikowskiego. Był w Rotterdamie, Jerozolimie, Palm Springs, objechał pół świata. Dziennikarka „Variety” Deborra Young napisała świetną recenzję i zakwalifikowała go do przeglądu w Karlowych Warach. Szumowska dostała nominację do Europejskiej Nagrody Filmowej. W San Francisco „Szczęśliwego człowieka” zobaczył Tom Lady, producent „Ojca chrzestnego”. Zaprosił reżyserkę na kolację.
– Siedziałam przy stole z dyrektorem festiwalu canneńskiego i Faye Dunaway. Obok mnie – Alexander Payne, który właśnie pracował z Nicholsonem nad „About Schmidt”. Następnego dnia zaprosił mnie do montażowni, pokazał fragmenty filmu, pytał, jak odbieram muzykę. Miałam 26 lat i to wszystko było niesamowite.
Spędziłam trochę czasu w domu Miłosza. Poznałam ludzi z Pandory, między innymi Baumgartnera, który chciał robić mój następny film.
Na pomysł kolejnego filmu wpadł ojciec, gdy usłyszał w radiu audycję o tym, że płód w łonie matki słyszy. Uważał, że to świetny temat. Zaraził nim córkę. Zresztą żonę też, bo napisała o tym książkę.
„Ono” było historią młodej dziewczyny, która zachodzi w ciążę i chce się poddać aborcji. Trochę przez przypadek rezygnuje. W szpitalu, przez szybę, słyszy rozmowę lekarki z pacjentką. Mówią właśnie o tym, że płód słyszy. Od tej pory dziewczyna zaczyna rozmawiać ze swoim nienarodzonym dzieckiem. Chce mu wyjaśnić świat. Przy okazji sama musi go dla siebie zdefiniować.
Pomysł był ryzykowny, literacki, ale bardzo piękny. Mógł z tego wyjść bardzo poetycki obraz. Niestety, sporo poezji rozpłynęło się w niekonsekwencjach scenariusza, drobnych błędach.
– Dzisiaj ten film wydaje mi się fałszywy – mówi sama Szumowska. – Nie chciałam opowiadać o macierzyństwie. Cóż ja zresztą mogłam o tym wiedzieć? „Ono” miało być obrazem o miłości, z pomysłem formalnym. Ale przez brak doświadczenia odeszłam od tej koncepcji. Feministki zarzucały mi, że nie zrobiłam filmu w obronie praw kobiet, a ja byłam nieprzygotowana do dyskusji z nimi. Nie myślałam kategoriami aborcji. Poczułam się zagubiona. Zresztą montowałam ten film już podczas choroby matki i tak naprawdę nie bardzo mnie on obchodził. Potem zresztą „Ono” dostało nominację do Europejskiej Nagrody Filmowej. I na pewno razem ze „Szczęśliwym człowiekiem” doprowadziło mnie do trzeciego filmu i do ważnej nagrody w Locarno.
[srodtytul]Luka po rodzicach[/srodtytul]
4 stycznia 2004 roku umarła na raka, po długich cierpieniach, Dorota Terakowska. 1 lutego 2004 roku zawał serca skosił Macieja Szumowskiego. – Byłam potwornie mocno związana z rodzicami. Jak już mieszkałam w Warszawie, dzwoniłam do ojca po kilka razy dziennie, radziłam się go w każdej sprawie. Zdarzało się, że pytałam, jakiego koloru sukienkę kupić albo jakie włożyć buty. Przyjaźń z rodzicami dała mi siłę. Ich miłość, to, że mnie całkowicie akceptowali – pewność siebie. I nagle zrobiła się pustka. Skończył się jakiś świat i musiałam się z tym uporać. Niektórzy uważali, że uporałam się za szybko.
Nie ukrywa, że – jak bohaterka „33 scen z życia” – robiła wtedy różne rzeczy. Próbowała tragedię zabawić, zapić. Jakby chciała sama przed sobą udawać, że to jej nie dotyczy.
– Musiałam zbudować siebie od nowa – mówi. – Uczucie rodziców, ich obecność ograniczały mnie. Nagle musiałam ukształtować własny sposób myślenia, zacząć żyć na własny rachunek. Jakkolwiek źle to by brzmiało, zaczęłam być sobą.
Oswajała się ze śmiercią. Na Mazurach nakręciła dokumentalny film „I czego tu się bać?”. Potem już były „33 sceny z życia”. Sfilmowała w nich umieranie na raka z najdrobniejszymi detalami. Pokazała coraz większe wyniszczenie, odczłowieczające cierpienie. Takie sceny widziałam tylko w filmie „Wit” z Emmą Thompson w roli głównej. Ale Mike Nichols wchodził z kamerą w psychikę chorej kobiety. Szumowska obserwuje tragedię oczami córki. Dziewczyny, która zaraz potem musi się jeszcze zmierzyć z załamaniem i śmiercią ojca.
– Znowu powiem coś okropnego – mówi. – Ale dla nas, bliskich, śmierć ojca była czymś prawie dobrym. Dobrym dla niego. On by sobie bez matki nie dał rady.
Po śmierci rodziców musiała jeszcze przeżyć kolejny wstrząs. Koniec swojego małżeństwa z Michałem Englertem. Poznali się w Filmówce, pracowali razem na studiach, razem wyjeżdżali do Cannes. Potem razem robili wszystkie filmy. Englert okazał się znakomitym operatorem. On też był przywiązany do rodziców Małgosi. Przeżył ich odejście.
– Nasz związek z Michałem był wielką przyjaźnią – mówi Szumowska. – To była kumpelska sztama. Nigdy nie dochodziło między nami do żadnych męsko-damskich awantur. Chcieliśmy razem zdobywać świat, robić filmy, iść przez życie.. To wszystko ocalało. Jest dobrze. Dzisiaj on ma swoją rodzinę, ja swoją. Może czasem jest jakiś drobny żal, czasem wymknie się jakaś złośliwostka. Ale to tylko chwile. Jak zaczynaliśmy kręcić „33 sceny...”, ludzie mówili: „Powinnaś zrobić film z innym operatorem”. Nieprawda. Nam się fantastycznie razem pracuje. Rozumiemy się bez słów.
Odbierając podczas festiwalu w Gdyni nagrodę za zdjęcia, Michał Englert ze sceny podziękował „Małgośce za wszystko”.
Szumowska mówi, że swoje związki zawsze buduje wokół wspólnych pasji. Jej nowy partner Jacek Drosio jest montażystą, pracował z jej ojcem, teraz pracuje z nią. Mają dziecko, 3,5-letniego Maćka.
– To też dla mnie nowe. Przedtem nie chciałam mieć dzieci. A kiedy zabrakło rodziców, to nagle macierzyństwo stało się dla mnie bardzo ważne. Cieszyłam się z tej ciąży. Może chciałam wypełnić lukę po straconej rodzinie. Teraz Maciusia kocham bezwarunkowo, jak mnie kiedyś rodzice. Rozpieszczam go. W czasie zdjęć był ze mną, Jackiem i nianią w Krakowie. Nie lubię zostawiać go na dłużej niż trzy dni. Jacek się śmieje, że mamy toksyczną relację.
[srodtytul]Chcę żyć[/srodtytul]
Poza Maćkiem najważniejsza jest praca. Szumowska szykuje następny film – tym razem w Paryżu. O studentkach-prostytutkach. Mocno erotyczny. Koledzy mówią o niej trochę z zawiścią, trochę z zazdrością, że wszystko potrafi sobie załatwić. Traktuje te uwagi jak komplement.
– Kiedyś można było być artystą. Jak Bergman, Fellini. W PRL był tylko państwowy sponsor. Dzisiaj są inne czasy. Ogromna konkurencja, wolny rynek. Nie wolno się zamykać we własnym grajdołku, trzeba wychodzić do Europy. Poznawać ludzi, umieć rozmawiać w otwarty sposób. Ja jeżdżę po festiwalach od dziesięciu lat. Dzięki temu zyskałam kontakty. Chcą ze mną pracować ludzie z Pandory. Teraz zaprzyjaźniłam się z duńską Zentropą. Zaproponowali mi współpracę. Niedawno byłam zaproszona na plan „Antychrysta” von Triera. W Zentropie są fantastyczni ludzie. Trochę szaleni. Miewają dziwne pomysły. Sale nazywają imieniem Róży Luksemburg i Che Guevary, co piątek śpiewają pieśni chrześcijańsko-demokratyczne. Mnie się to podoba.
[wyimek]Nie wolno się zamykać we własnym grajdołku, trzeba wychodzić do Europy. Ja jeżdżę po festiwalach od dziesięciu lat. Dzięki temu zyskałam kontakty[/wyimek]
Dzięki swojej otwartości na świat może iść do rodzimych inwestorów, mając już za sobą pieniądze zagraniczne. Ale nie ukrywa, że najbardziej zależy jej na filmie o współczesnej Polsce. Złapała wiatr w żagle, ma mnóstwo energii.
– Otwieram gazetę i niemal codziennie znajduję tam genialny temat, który zainteresowałby świat. Nikt dotąd nie zrobił poważnego filmu o polskim katolicyzmie, o antysemityzmie, o stosunku społeczeństwa do mniejszości, na przykład do homoseksualistów. W czasie długich nocnych rozmów kłócimy się o politykę, lustrację, o to, czy jesteśmy tolerancyjni i z czym możemy wejść do Europy. A nasze kino jest kompletnie letnie. My, filmowcy, boimy się jakichkolwiek kontrowersji. Bo zaraz mogą odezwać się głosy, że robimy filmy antypolskie. Tak jak się stało w przypadku projektu „Westerplatte”. A przecież bez dotykania drażliwych spraw i nabrzmiałych problemów nie ma mowy o sztuce.
Pytam Małgosię, czy nigdy nie przeżywa chwil załamań. – Jasne, że tak. Czasem wydaje mi się, że to wszystko mnie przerasta. Pracuję dla Zentropy, promuję film, przygotowuję projekt francuski, szukam nowych tematów. Kiedy już na nic nie mam siły, wyłączam telefony, nie odbieram mejli i śpię 16 godzin.
Buduje swoje nowe życie. Zostawiła za sobą Kraków, który odszedł razem z rodzicami i dzieciństwem. Teraz źle się tam czuje. Woli Warszawę. Ma też swoją oazę na Mazurach. Jeździ tam, kiedy tylko może.
– Na Mazurach odreagowuję wszystkie stresy. Uwielbiam życie rodzinne. Sprzątam, gotuję, robię obiady, zapraszam na kolację przyjaciół. Sadzę róże w ogrodzie. Komórka nie ma tam zasięgu. Raz dziennie odsłuchuję wiadomości.
To inna, nieznana twarz Szumowskiej. Aż trudno w nią uwierzyć. Silna kobieta gdzieś w środku kryje ciągle strach. Spełniła tyle swoich marzeń. Teraz jest tylko to:
– Dostałam chyba jakiejś traumy po śmierci rodziców. Więc chcę jednego: żeby Maciek był zdrowy i Jacek, i ja. I żeby ta nasza mała rodzina przetrwała wszystkie burze. No, żebyśmy żyli.