Wileńska ścieżka

Gdy na ulicach pojawi się sporo jesiennej mgły, odnosi się wrażenie, że barokowe wieże szybują w powietrzu ponad dachami domów i dopiero w takiej scenerii duchy Wielkiego Księstwa mogą udać się na spotkanie z historią

Publikacja: 03.01.2009 00:50

Wileńska ścieżka

Foto: Fotorzepa, Marian Zubrzycki

Red

Zdawało się, że tego miasta nad Wilią nie może spotkać w historii nic złego, skoro nad jego losem czuwało w zgodzie kilku bogów, do których modlitwy unosiły się prosto w niebo z barokowych kościołów, cerkwi i soborów prawosławnych, niezliczonych synagog, a nawet meczetu i karaimskiej kenesy. A jednak stało się inaczej. W tej sytuacji piękna Madonna, zwana czasem Wielką Księżną Litewską, spogląda na świat z dużą wyrozumiałością, a może również z odrobiną współczucia. Nazywam ją po swojemu: Matką Boską Zamyśloną. W takich miejscach zawsze jest odpowiednia pora na lekcję nieuchronnego przemijania. Przez Ostrą Bramę w Wilnie przewaliło się przecież tyle epok, systemów i inwazji!

Pozostało miasto rozsypane po pagórkach, któremu sama przyroda skradła linie proste. Uliczki pną się w górę albo spadają w dół, często w ostrym skręcie. Do tego te dziwne rzeki. Wilia (po litewsku Neris) ma nurt bystry, nerwowy, jakby bardzo spieszyło się jej na spotkanie z Niemnem, zaś o wiele mniejsza Wilenka zachowuje się zupełnie po wariacku. Kreśląc liczne zakola, podskakuje na kamieniach i głazach, i pędzi na złamanie karku przez Zarzecze, dzielnicę starego Wilna, którą bardzo lubię, by po ominięciu Cielętnika, parku zakochanych, desperacko wedrzeć się pomiędzy dwie góry: Zamkową i Trzykrzyską. Jest również trzecia rzeka Koczerga, bardzo tajemnicza, bo toczy swoje wody podziemnym korytarzem pod dawnym placem Katedralnym, po czym rozpływa się w Wilii.

Ulice Wilna wypełnia zaskakujące światło, bardzo wcześnie odkryte przez malarzy, które sprawia, że nawet w słoneczny dzień wszystko zostaje spowite w delikatną mgiełkę, a ta zdaje się łagodzić kontury i rozmywać kształty. To światło północne, bardziej rozproszone, a dla niektórych mistyczne. W Polsce dzisiejszej ta odmiana światła słonecznego pojawia się gdzieś na północ od Białegostoku, ale dopiero na Suwalszczyźnie zdobywa wyraźną przewagę.

Dzięki temu światłu klasycyzm w mieście ma się całkiem dobrze. Gdyby nie osobno stojąca dzwonnica, katedra wileńska mogłaby udawać świątynię w starożytnym Rzymie.

I jeszcze to cacko z czerwonych cegieł. Niewielki, właściwie miniaturowy kościół św. Anny, przypomina, że wcześniej rezydował w tym mieście gotyk, ale za to jaki. Fasada przypomina strzelający wysoko w górę ogień. To gotyk płomienisty, który podobno zachwycił Napoleona.

[srodtytul]Późny barok[/srodtytul]

Lecz Wilno to barok, przede wszystkim barok w późniejszej jego odmianie, jakiego nigdzie indziej nie uświadczysz. O oryginalności tego stylu decydują proporcje, mocno wyciągnięte w górę, być może pod wpływem gotyku. W ten sposób powstał barok wileński wysmukły i niezwykle lekki, co dodatkowo podkreślają ażurowe krzyże na szczytach. Gdy na ulicach pojawi się sporo jesiennej mgły, odnosi się wrażenie, że barokowe wieże Wilna szybują w powietrzu ponad dachami domów i dopiero w takiej scenerii duchy Wielkiego Księstwa mogą udać się na spotkanie z historią.

Wystarczy zajrzeć do kościoła św. Piotra i Pawła na Antokolu, by w jednej chwili stać się widzem, a po trosze również statystą teatru, który o dramacie ludzkiej egzystencji opowiada za pomocą inscenizacji z udziałem 2 tysięcy rzeźb. Właściwie jest to milcząca homilia o narodzinach, cierpieniu, śmierci, radości i nadziei, wyrażona za pomocą kształtów, twarzy, oczu, min i setek zastygłych gestów.

Historyk sztuki dr Jerzy Orda (był taki dowcipny wierszyk wileński o najczęściej występujących nazwiskach: „Co krzaczek, to Bułhaczek. Co morda, to Orda”) wiedział o baroku wileńskim wszystko. Ale bujaniem w obłokach zarobił na opinię dziwaka, chodzącego własnymi drogami. W roku 1945, gdy środowisko USB pakowało walizki, by wyjechać do Polski, przez cały czas trzymano w pociągu miejsce dla Ordy, który przynaglany, nadal się wahał: wyjechać czy jednak pozostać? Opowiadał mi pewien stary wilniuk, że któregoś dnia zjawił się u osoby przygotowującej ten transport i powiedział cichym, zdesperowanym głosem:

– A jednak nie potrafię go porzucić.

– Kogo, panie doktorze?

– Jak to kogo? Baroku.

I Orda został w sowieckim Wilnie. Pracował jako tragarz w archiwum, bo innego zajęcia dla niego nie było. Gdy osiągnął wiek emerytalny, nie chciano do stażu zaliczyć mu lat przepracowanych w II Rzeczypospolitej. Znaleźli się jednak porządni naukowcy rosyjscy w... Moskwie, którzy interweniowali w jego sprawie. Obiecano pozytywną decyzję pod warunkiem, że Orda napisze podanie. Ale Orda zawziął się i nigdy takiej prośby nie złożył. Zmarł w latach 70. w skrajnej nędzy.

[srodtytul]Godzenie rozbieżności[/srodtytul]

Fenomen Wielkiego Księstwa Litewskiego wcześnie nauczył się godzić rozbieżności. Przy okazji odkrył, że różnorodność może łączyć. Kilkaset lat żyjąc pośród wielu narodów, języków, religii i kultur, łagodził sprzeczności i nawet obcość nie budziła w nim paniki, raczej zaciekawienie.

Zapisem tego pojednawczego przesłania, utrwalonym w fasadach, portalach i podcieniach, pozostają zabudowania uniwersytetu wileńskiego. Każdy z jego pięciu dziedzińców, choć prezentuje inny styl, tak naprawdę stanowi jedność, pełną kontrastów. Dziedziniec Piotra Skargi, gdzie Osterwa wystawiał „Księcia niezłomnego” i sam grał główną rolę, otaczają arkady w stylu klasycystycznym. Z kolei na dziedzińcu Sarbiewskiego spokoju starych murów strzegą gotyckie skarpy. Znaki zodiaku ozdabiają dawne obserwatorium astronomiczne, z którego wieży Śniadecki śledził ruchy gwiazd.

W Polsce niepodległej uniwersytet przyjął nazwisko Stefana Batorego (w czasach sowieckich uczelnia nosiła imię Vincasa Mickevičiusa-Kapsukasa, litewskiego działacza komunistycznego, co samo w sobie było poważnym despektem). Ten król, chyba najlepszy władca, jakiego posiadała dawna Rzeczpospolita, sprawny polityk i doskonały strateg, prowadził z powodzeniem niezliczone kampanie wojenne, głównie przeciwko Moskwie, słusznie upatrując, że właśnie z tamtego kierunku zagraża Polsce i Litwie największe niebezpieczeństwo, a w rzadkich chwilach pokoju uprawiał hobby jedyne w swoim rodzaju i daleko sięgające w przyszłość: zakładał uniwersytety. Wileńskie kolegium jezuickie przekształciło się we wszechnicę jeszcze w roku 1578, lecz oficjalny dokument królewski, sygnowany zamaszystym podpisem Batorego pochodzi z Anno Domini 1579 i właśnie ten rok przyjęto za datę powstania uczelni.

Krążyło przed wojną powiedzenie: „Jeśli chcesz robić interesy, jedź do Łodzi, pragniesz posiąść wiedzę, udaj się niezwłocznie do Wilna”. Uniwersytet Stefana Batorego szybko zdobył bardzo wysoki prestiż. Mozaika narodowościowa studentów oddawała wielokulturowy charakter miasta, a nawet istniejące proporcje pomiędzy poszczególnymi nacjami. Na przykład w roku akademickim 1929 – 1930 studiowało 3336 słuchaczy, z których język polski jako ojczysty podało 2171, białoruski – 55, rosyjski – 111, „ruski” – 41, litewski – 50 i żydowski – 882. Najliczniejsze były wydziały: Medyczny i Prawny. Humanistyce wileńskiej ton nadawał z jednej strony Stanisław Pigoń, z drugiej – szkoła estetyzująco-formalistyczna Manfreda Kridla, a filozof Henryk Elzenberg, stale narażając się stereotypom, usiłował „myśleć inaczej”. Obraz ten uzupełniały katastroficzne wizje Mariana Zdziechowskiego, rektora USB, który odszedł w porę, bo w roku 1938, zanim świat stanął w płomieniach, jak to dokładnie przewidział w swoich książkach.

Do dziś odczuwa się w murach uniwersytetu wileńskiego presję tradycji literackiej. Ostatecznie jest to uczelnia Adama Mickiewicza i Juliusza Słowackiego. Podobnie było przed wojną. Druga Awangarda tak naprawdę narodziła się w niewielkim lokalu Koła Polonistów przy ulicy Zamkowej, gdzie powstała Sekcja Twórczości Oryginalnej. Jeszcze w roku 1927 wydała ona zbiorek wierszy zatytułowany „STO”. W II Rzeczypospolitej Wilno mogło imponować bogatym życiem literackim i intelektualnym. Sławne Środy Literackie odbywały się w historycznej Celi Konrada w klasztorze bazyliańskim (wznowili je Litwini 3 czerwca 1992 roku). W lutym 1931 roku zorganizowano wieczór autorski Teodora Bujnickiego, Kazimierza Hałaburdy, Czesława Miłosza i Jerzego Zagórskiego, po czym przy „Słowie” wileńskim powstały „Żagary”. W ten sposób Druga Awangarda w poezji polskiej stała się faktem literackim.

[srodtytul]Uczeni i artyści[/srodtytul]

W Wilnie prof. Jerzy Remer (USB posiadał Wydział Sztuk Pięknych, co przejął potem toruński UMK) stworzył polską szkołę konserwacji zabytków. Pamiętajmy również, że w tym mieście kilku zachodzących na siebie kultur, Jan Bułhak (kierownik Zakładu Fotografii Artystycznej USB) uczynił z fotografii wyrafinowaną dziedzinę sztuki.

Po drugiej wojnie światowej Uniwersytet Stefana Batorego znalazł się w Toruniu.

– Tak naprawdę, proszę pana, Uniwersytet Mikołaja Kopernika założyli kolejarze. Proszę się nie śmiać – tłumaczył mi wiele lat później pewien starszy pan, który w tym wszystkim brał udział.

W połowie lat 40. Toruń miał bardzo rozgarniętego burmistrza. Gdy doniesiono mu, że na bocznicy dworca kolejowego Toruń-Mokre zatrzymał się wileński pociąg, wiozący profesorów i asystentów Uniwersytetu Stefana Batorego, w jednym ułamku sekundy postanowił, iż choćby nie wiadomo, co się stało, ten pociąg dalej nie pojedzie, bo on go za żadne skarby z miasta nie wypuści. Istotnie zdobycz była kusząca, oto jednego dnia spadł jak z nieba gotowy uniwersytet, z pełną obsadą kadrową wszystkich katedr. Do tego tyle znanych nazwisk i to z najwyższej półki. Początkowo pociąg miał jechać do Bydgoszczy, przebąkiwano również coś o Gdańsku. Zdaje się, że chcąc zatrzymać uniwersytet w Toruniu, posłużono się fortelem. Właśnie wtedy do akcji wkroczyli kolejarze. Podobno nocą wymontowali jakąś część z lokomotywy, by ją unieruchomić. W ten sposób uniwersytet pozostał w Toruniu.

Przez wiele lat w atmosferze toruńskiej wszechnicy więcej było przedwojennego Wilna niż PRL, z całą jego topornością, bylejakością i bałaganiarstwem.

To w przedwojennym Wilnie, a nie w Stanach Zjednoczonych, jak myślą niektórzy, narodziła się sowietologia jako dyscyplina naukowa z prawdziwego zdarzenia. W roku 1930 powstał w mieście Instytut Naukowo-Badawczy Europy Wschodniej. Działał przy Uniwersytecie Stefana Batorego, lecz posiadał szeroką autonomię. Jego prezesem był prof. Stefan Ehrenkreutz, a jednym z pracowników naukowym, zresztą jednym z wielu, Stanisław Swianiewicz, który przez przypadek stał się potem szczególnym świadkiem epoki. Był jedynym polskim oficerem, który przewieziony wiosną 1940 roku wraz z innymi z obozu w Kozielsku do Katynia, dosłownie w ostatniej chwili uniknął masakry. Swianiewicz zajmował się gospodarką III Rzeszy i centrala NKWD doszła do wniosku, że może uzyskać od niego wiele cennych informacji o ekonomice Niemiec hitlerowskich.

Równie wielką sławę, sięgającą daleko poza Polskę, zyskał powstały w 1925 roku w Wilnie Żydowski Instytut Naukowy (JiWO), który po drugiej wojnie światowej przeniesiono do Nowego Jorku, gdzie zresztą istnieje po dziś dzień. Należy pamiętać, że w tamtych latach mieszkała w Wilnie 80-tysięczna społeczność żydowska, w okresie drugiej wojny światowej niemal w całości wymordowana w lasach ponarskich przy czynnym udziale policji i nacjonalistycznych bojówek litewskich. Litwini w Wilnie, podobnie jak Ukraińcy we Lwowie, mają ręce splamione krwią żydowskich mieszkańców i żadna ekwilibrystyka słowna nie potrafi tego faktu zmienić. Dziś społeczność wyznawców judaizmu, choć liczy w mieście niewiele ponad 5 tysięcy osób, próbuje ożywić przedwojenne tradycje naukowe i kulturalne.

[srodtytul]Gimnazjum Miłosza[/srodtytul]

Istniało przed wojną przy Małej Pohulance i Bouffałowej w Wilnie (dziś ulice te zmieniły nazwy na Kalinausko i Teatro) przesławne Gimnazjum Męskie im. Króla Zygmunta Augusta, bez którego byłych słuchaczy trudno sobie wyobrazić współczesną naukę i kulturę polską. Uczniami tej szkoły byli w różnych odstępach czasu: Czesław Miłosz, Jerzy Zagórski, Aleksander Rymkiewicz, Paweł Jasienica, Stanisław Cat-Mackiewicz, Melchior Wańkowicz, Tadeusz Konwicki. I tę książkę telefoniczną można ciągnąć dalej. W dodatku w odstępie trzech lat dało światu dwóch laureatów Nagrody Nobla. Miłosza wyprzedził w 1977 roku Andrzej Wiktor Schally, biochemik, pracujący po wojnie w Ameryce. Jego ojcem był polski generał Kazimierz Schally.

Ale na tym wcale nie koniec. W tym samym gimnazjum uczył się również przyszły dyplomata i pisarz francuski Romain Gary, autor „Uśmiechu poranka” i grał Konrada Wallenroda w szkolnym przedstawieniu, o czym przypomina tablica pamiątkowa, umieszczona na domu przy Wielkiej Pohulance (dziś Basanavičiusa), gdzie wówczas mieszkał.

Na tejże samej Pohulance działała przed wojną słynna Reduta, bardzo nowatorski teatr Juliusza Osterwy.

Z Gimnazjum Zygmunta Augusta wiąże się także niezwykła, choć w Polsce mało znana, historia księdza Leopolda Chomskiego (1885 – 1982). Wspomina go bardzo ciepło Czesław Miłosz. Postaci „Chomika”, jak nazywali swojego katechetę „zygmunciacy”, poświęcił kilka pięknych wierszy, choć jako uczeń często darł z nim koty. Zdaje się, że prefekt Chomski celował w wygłaszaniu patetycznych pogadanek, co narażało go na przekorne i prześmiewcze reakcje młodych ludzi. Dopiero po wojnie zaczęli się bardzo wstydzić tej sztubackiej napastliwości, do czego np. Miłosz przyznawał się z wyraźną nutą nostalgii. Bo „Chomik” całym swoim późniejszym życiem, każdego dnia, uwiarygodniał wartości, które starał się tak jak umiał przekazywać uczniom na lekcjach religii.

Nie wyjechał do Polski, choć miał takie możliwości; wolał pozostać w Wilnie. Wierny powołaniu uznał, że tam będzie bardziej potrzebny. Żył w ciężkich warunkach materialnych. Całymi latami tułał się po podwileńskich parafiach, służąc ludziom pomocą. Podobno był bardzo dumny, gdy dwaj jego dawni uczniowie otrzymali Nobla. Ostatnie lata spędził w Białej Wace pod Wilnem, gdzie któregoś dnia sędziwego starca pobili tzw. nieznani sprawcy, co w znacznym stopniu przyczyniło się do jego śmierci. Oto jeszcze jedna wileńska historia, gdzieś na obrzeżach literatury, dramatyczna jak dobrze skomponowana nowela, którą napisało samo życie.

[srodtytul]Matka i serce syna[/srodtytul]

Wileńska Rossa, obok Cmentarza Łyczakowskiego we Lwowie, to chyba najładniejsza nekropolia w dawnej Polsce. Gdy kiedyś oprowadzałem po Rossie pewnego maturzystę z Polski, ów powiedział, że czuje się, jakby wertował przed klasówką wypisy szkolne. Skojarzenie jak najbardziej trafne. Najpierw więc krótka powtórka z historii: „Matka i serce syna”, z cytatem z „Beniowskiego” na granitowej płycie pośród grobów żołnierskich z lat 1919 –1920 i tych późniejszych z operacji „Ostra Brama”. („Kto mogąc wybrać, wybrał zamiast domu gniazdo na skałach orła: niechaj umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie. Tak żyłem”.) Płyta, pod którą w latach 30. złożono serce marszałka Józefa Piłsudskiego i jego matkę, nosi na sobie wiele ran, bo sowieccy żołnierze ostrzeliwali ją z automatów. Podobno zaprzestano tej zabawy, gdy rykoszet odbity od granitu jednemu z „bojców” kompletnie zdemolował twarz. To najpiękniej położony cmentarz, jaki można sobie wyobrazić. Jest górzysty, pełen stromych pagórków, nagłych uskoków i malowniczych dolin. Wypada zacząć od odwiedzin u Lelewela albo pójść od razu na Górkę Literacką. Kogo tu nie ma? Euzebiusz Słowacki, ojciec Juliusza, Władysław Syrokomla. Tak wiele pokoleń wyznaczyło sobie tutaj spotkanie, że nie sposób wymienić wszystkich nazwisk.

[srodtytul]Portret Vytautasa[/srodtytul]

Może wygląda to na paradoks, lecz najcieplej wspominam pobyt w Wilnie wiosną 1978 roku, a więc jeszcze w czasach sowieckich. Złożyło się na to kilka przyczyn. Miasto, choć piękne pod względem architektonicznym i sławne ze zgromadzonych w jego murach tradycji, sprawiało przygnębiające wrażenie opuszczenia, niszczenia i rozpadu. Czasami zdawało się, że jakiś tajemniczy trybunał wydał na nie tajny wyrok zagłady, od którego nie ma odwołania i właśnie podlega on skrupulatnej procedurze wykonania.

Na pierwszy rzut oka ówczesne Wilno bardzo przypominało rosyjskie miasto garnizonowe na głuchej prowincji, gdzie żyć się nie da, można co najwyżej upić się wieczorem i to kompletnie na smutno. Na ulicach królował język rosyjski. Litewskość zdawała się stłamszona, nie mówiąc już o polskości, która kryła się gdzieś po kątach. Dodatkowo imperium sowieckie w tamtych latach umiejętnie potrafiło markować swoją potęgę i zdawało się, że przeżyje każdego z nas. Naprawdę nie było zbyt wielu powodów do radości.

A tu nagle zjawia się umówiony ze mną Vytautas (co po litewsku znaczy Witold), zaprzyjaźniony pisarz litewski Vytautas Sirijos Gira, z którym do tej pory znaliśmy się tylko z listów, i ma w sobie tyle pogody ducha, że mógłby nią zalać całą sowiecką obłast’ i jeszcze by trochę zostało na zapas.

Przyjechałem do Wilna jako turysta, lecz obok zwiedzania zabytków postawiłem przed sobą cel delikatny i trudny w tamtych czasach do wykonania. Zbliżał się rok 1979, a wraz z nim czterechsetlecie uniwersytetu wileńskiego, chciałem o tym napisać duży tekst. Gdzie zebrać mniej znane materiały o uczelni jak nie w Wilnie. Zdawałem sobie sprawę, że aby to uczynić, potrzeba wielu zezwoleń i co najmniej kilkunastu urzędowych pieczątek, w dodatku bez żadnej gwarancji, iż decyzje okażą się pozytywne. A ja przecież niczego takiego nie miałem. Biurokracja sowiecka była mistrzynią świata w rzucaniu kłód pod nogi i miała wyraźne uczulenie na cudzoziemców, jakby każdy, kto przyjechał spoza Związku Sowieckiego, był co najmniej agentem obcego wywiadu. Ale wszystkie moje obawy nie robiły na Witoldzie zbyt wielkiego wrażenia. Zdaje się, że w jego słowniku nie istniały pojęcia: „Tego się nie da” albo: „To niemożliwe”. Na wszystkie moje rozterki miał gotową receptę:

– Nie przejmuj się. Załatwimy to wszystko wykorzystując wileńską ścieżkę.Co to takiego jest ta „wileńska ścieżka” dowiedziałem się jeszcze tego samego dnia, gdy z odręczną karteczką od Witolda zgłosiłem się w archiwum. Okazało się, że ten litewski zapisek otwiera nagle przede mną wszystkie drzwi. Wyglądało to tak, że pracownik instytucji, do którego był adresowany list Witolda, przynosił z magazynu na swój rewers potrzebne mi materiały, sadzał mnie przy swoim biurku, a ja przez parę godzin spokojnie przeglądałem dokumenty i robiłem notatki. Podobnie było w paru trudno dostępnych działach bibliotek. W ten sposób w ciągu kilku dni dotarłem do wszystkiego, na czym mi bardzo zależało. „Wileńska ścieżka”, o czym się sam przekonałem, działała bezbłędnie i sprawnie omijała absurdy systemu.

[srodtytul]„Stara Litwina”[/srodtytul]

Polubiłem wtedy Litwinów, którzy w kontaktach nie są może zbyt wylewni, czasami sprawiają wrażenie strasznych mruków; bo przecież to ludzie północy o mentalności bliższej mieszkańcom Skandynawii. Wrażenie to odrobinę łagodzi ich rzeczowość i dobre zorganizowanie. Jeśli coś obiecają, możesz na tym polegać. Co ci po kimś, kto w słowach gotów nieba przychylić, a kiedy przychodzi co do czego, zbędzie cię, a nawet wystawi do wiatru!

Być może dlatego polsko-litewska mieszanka dawała w przeszłości tak znakomite rezultaty np. w kulturze czy w polityce. Bo polskie wariactwo, spontaniczność i bujna wyobraźnia otrzymywały za każdym razem solidne wsparcie w postaci litewskiej skrupulatności, chłodnego namysłu i poczucia dystansu. Do tego dochodziła wytrwałość w dążeniu do celu i pewna perfidia w doborze środków. Piłsudski lubiący o sobie mówić dowcipnie, że jest „stara Litwina”, miał chyba na myśli tę wzajemnie uzupełniającą się dwoistość. W każdym razie dający się zauważyć wątek racjonalizmu w naszych dziejach posiada na pewno litewskie, a więc i wileńskie korzenie.

Roztrząsaliśmy ten temat z Witoldem długo i na wszelkie możliwe sposoby podczas naszych długich rozmów w jego mieszkaniu na Antokolu, gdzie las sosnowy podchodzi pod same okna.

– Wilno miasto rozległe, wystarczy miejsca, aby pomieścić kulturę i naszą, i waszą oraz to, co było wspólne – powiadał ten urodzony optymista.

Po odzyskaniu przez Litwę niepodległości nawet na antypolskie ekscesy władz litewskich, jakie wtedy praktykowano z pewną ostentacją, i co, niestety, miejscowa biurokracja uprawia w różnym natężeniu po dziś dzień, miał trochę łagodniejsze spojrzenie:

– Konflikty zdarzają się również wśród najlepszych znajomych, a nawet krewniaków – powiadał.

No, niby tak, lecz przyczyny są chyba znacznie głębsze. Pewna prawidłowość powtarza się w wielu miejscach i o każdym czasie. Okazuje się, że szowinizmy szczególnie małych narodów potrafią buzować nieproporcjonalnie wysokim płomieniem. Są przy tym bardzo napastliwe i trudne do ugaszenia. Pod tym względem współczesna Litwa nie stanowi żadnego wyjątku, raczej zdaje się potwierdzać starą regułę, która nie należy do przeszłości. Ale dla mnie jest to dowód na przedłużenie lub nawet nawrót typowo sowieckiej choroby.

Dziś Litwini chuchają i dmuchają na tę swoją barokową stolicę, jak na ozdrowieńca, który niedawno przebył ciężką chorobę, i teraz wymaga bardzo starannej opieki. I chwała im za to. Starówka jest odnowiona, lecz na peryferiach pozostało sporo do roboty. Gdyby jeszcze podleczyli antypolską alergię, byłaby sielanka, o jakiej marzył Vytautas, a duch Wielkiego Księstwa mógłby sobie spacerować wileńskimi ulicami bez przeszkód, nie wstydząc się za współczesność.

Każde miasto ma swoje sekrety, które stara się zachować wyłącznie dla siebie. Nic na to nie poradzę, lecz bardziej podoba mi się przeszłość Wilna niż jego teraźniejszość z kurczowo małpowaną nowoczesnością neofity. Dawno temu marszałek Piłsudski określił Wilno dwoma słowami: „Miłe miasto”. I chyba nie trzeba do tego dodawać żadnych przymiotników.

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy