Nie wyjechał do Polski, choć miał takie możliwości; wolał pozostać w Wilnie. Wierny powołaniu uznał, że tam będzie bardziej potrzebny. Żył w ciężkich warunkach materialnych. Całymi latami tułał się po podwileńskich parafiach, służąc ludziom pomocą. Podobno był bardzo dumny, gdy dwaj jego dawni uczniowie otrzymali Nobla. Ostatnie lata spędził w Białej Wace pod Wilnem, gdzie któregoś dnia sędziwego starca pobili tzw. nieznani sprawcy, co w znacznym stopniu przyczyniło się do jego śmierci. Oto jeszcze jedna wileńska historia, gdzieś na obrzeżach literatury, dramatyczna jak dobrze skomponowana nowela, którą napisało samo życie.
[srodtytul]Matka i serce syna[/srodtytul]
Wileńska Rossa, obok Cmentarza Łyczakowskiego we Lwowie, to chyba najładniejsza nekropolia w dawnej Polsce. Gdy kiedyś oprowadzałem po Rossie pewnego maturzystę z Polski, ów powiedział, że czuje się, jakby wertował przed klasówką wypisy szkolne. Skojarzenie jak najbardziej trafne. Najpierw więc krótka powtórka z historii: „Matka i serce syna”, z cytatem z „Beniowskiego” na granitowej płycie pośród grobów żołnierskich z lat 1919 –1920 i tych późniejszych z operacji „Ostra Brama”. („Kto mogąc wybrać, wybrał zamiast domu gniazdo na skałach orła: niechaj umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie. Tak żyłem”.) Płyta, pod którą w latach 30. złożono serce marszałka Józefa Piłsudskiego i jego matkę, nosi na sobie wiele ran, bo sowieccy żołnierze ostrzeliwali ją z automatów. Podobno zaprzestano tej zabawy, gdy rykoszet odbity od granitu jednemu z „bojców” kompletnie zdemolował twarz. To najpiękniej położony cmentarz, jaki można sobie wyobrazić. Jest górzysty, pełen stromych pagórków, nagłych uskoków i malowniczych dolin. Wypada zacząć od odwiedzin u Lelewela albo pójść od razu na Górkę Literacką. Kogo tu nie ma? Euzebiusz Słowacki, ojciec Juliusza, Władysław Syrokomla. Tak wiele pokoleń wyznaczyło sobie tutaj spotkanie, że nie sposób wymienić wszystkich nazwisk.
[srodtytul]Portret Vytautasa[/srodtytul]
Może wygląda to na paradoks, lecz najcieplej wspominam pobyt w Wilnie wiosną 1978 roku, a więc jeszcze w czasach sowieckich. Złożyło się na to kilka przyczyn. Miasto, choć piękne pod względem architektonicznym i sławne ze zgromadzonych w jego murach tradycji, sprawiało przygnębiające wrażenie opuszczenia, niszczenia i rozpadu. Czasami zdawało się, że jakiś tajemniczy trybunał wydał na nie tajny wyrok zagłady, od którego nie ma odwołania i właśnie podlega on skrupulatnej procedurze wykonania.
Na pierwszy rzut oka ówczesne Wilno bardzo przypominało rosyjskie miasto garnizonowe na głuchej prowincji, gdzie żyć się nie da, można co najwyżej upić się wieczorem i to kompletnie na smutno. Na ulicach królował język rosyjski. Litewskość zdawała się stłamszona, nie mówiąc już o polskości, która kryła się gdzieś po kątach. Dodatkowo imperium sowieckie w tamtych latach umiejętnie potrafiło markować swoją potęgę i zdawało się, że przeżyje każdego z nas. Naprawdę nie było zbyt wielu powodów do radości.
A tu nagle zjawia się umówiony ze mną Vytautas (co po litewsku znaczy Witold), zaprzyjaźniony pisarz litewski Vytautas Sirijos Gira, z którym do tej pory znaliśmy się tylko z listów, i ma w sobie tyle pogody ducha, że mógłby nią zalać całą sowiecką obłast’ i jeszcze by trochę zostało na zapas.
Przyjechałem do Wilna jako turysta, lecz obok zwiedzania zabytków postawiłem przed sobą cel delikatny i trudny w tamtych czasach do wykonania. Zbliżał się rok 1979, a wraz z nim czterechsetlecie uniwersytetu wileńskiego, chciałem o tym napisać duży tekst. Gdzie zebrać mniej znane materiały o uczelni jak nie w Wilnie. Zdawałem sobie sprawę, że aby to uczynić, potrzeba wielu zezwoleń i co najmniej kilkunastu urzędowych pieczątek, w dodatku bez żadnej gwarancji, iż decyzje okażą się pozytywne. A ja przecież niczego takiego nie miałem. Biurokracja sowiecka była mistrzynią świata w rzucaniu kłód pod nogi i miała wyraźne uczulenie na cudzoziemców, jakby każdy, kto przyjechał spoza Związku Sowieckiego, był co najmniej agentem obcego wywiadu. Ale wszystkie moje obawy nie robiły na Witoldzie zbyt wielkiego wrażenia. Zdaje się, że w jego słowniku nie istniały pojęcia: „Tego się nie da” albo: „To niemożliwe”. Na wszystkie moje rozterki miał gotową receptę:
– Nie przejmuj się. Załatwimy to wszystko wykorzystując wileńską ścieżkę.Co to takiego jest ta „wileńska ścieżka” dowiedziałem się jeszcze tego samego dnia, gdy z odręczną karteczką od Witolda zgłosiłem się w archiwum. Okazało się, że ten litewski zapisek otwiera nagle przede mną wszystkie drzwi. Wyglądało to tak, że pracownik instytucji, do którego był adresowany list Witolda, przynosił z magazynu na swój rewers potrzebne mi materiały, sadzał mnie przy swoim biurku, a ja przez parę godzin spokojnie przeglądałem dokumenty i robiłem notatki. Podobnie było w paru trudno dostępnych działach bibliotek. W ten sposób w ciągu kilku dni dotarłem do wszystkiego, na czym mi bardzo zależało. „Wileńska ścieżka”, o czym się sam przekonałem, działała bezbłędnie i sprawnie omijała absurdy systemu.
[srodtytul]„Stara Litwina”[/srodtytul]
Polubiłem wtedy Litwinów, którzy w kontaktach nie są może zbyt wylewni, czasami sprawiają wrażenie strasznych mruków; bo przecież to ludzie północy o mentalności bliższej mieszkańcom Skandynawii. Wrażenie to odrobinę łagodzi ich rzeczowość i dobre zorganizowanie. Jeśli coś obiecają, możesz na tym polegać. Co ci po kimś, kto w słowach gotów nieba przychylić, a kiedy przychodzi co do czego, zbędzie cię, a nawet wystawi do wiatru!
Być może dlatego polsko-litewska mieszanka dawała w przeszłości tak znakomite rezultaty np. w kulturze czy w polityce. Bo polskie wariactwo, spontaniczność i bujna wyobraźnia otrzymywały za każdym razem solidne wsparcie w postaci litewskiej skrupulatności, chłodnego namysłu i poczucia dystansu. Do tego dochodziła wytrwałość w dążeniu do celu i pewna perfidia w doborze środków. Piłsudski lubiący o sobie mówić dowcipnie, że jest „stara Litwina”, miał chyba na myśli tę wzajemnie uzupełniającą się dwoistość. W każdym razie dający się zauważyć wątek racjonalizmu w naszych dziejach posiada na pewno litewskie, a więc i wileńskie korzenie.
Roztrząsaliśmy ten temat z Witoldem długo i na wszelkie możliwe sposoby podczas naszych długich rozmów w jego mieszkaniu na Antokolu, gdzie las sosnowy podchodzi pod same okna.
– Wilno miasto rozległe, wystarczy miejsca, aby pomieścić kulturę i naszą, i waszą oraz to, co było wspólne – powiadał ten urodzony optymista.
Po odzyskaniu przez Litwę niepodległości nawet na antypolskie ekscesy władz litewskich, jakie wtedy praktykowano z pewną ostentacją, i co, niestety, miejscowa biurokracja uprawia w różnym natężeniu po dziś dzień, miał trochę łagodniejsze spojrzenie:
– Konflikty zdarzają się również wśród najlepszych znajomych, a nawet krewniaków – powiadał.
No, niby tak, lecz przyczyny są chyba znacznie głębsze. Pewna prawidłowość powtarza się w wielu miejscach i o każdym czasie. Okazuje się, że szowinizmy szczególnie małych narodów potrafią buzować nieproporcjonalnie wysokim płomieniem. Są przy tym bardzo napastliwe i trudne do ugaszenia. Pod tym względem współczesna Litwa nie stanowi żadnego wyjątku, raczej zdaje się potwierdzać starą regułę, która nie należy do przeszłości. Ale dla mnie jest to dowód na przedłużenie lub nawet nawrót typowo sowieckiej choroby.
Dziś Litwini chuchają i dmuchają na tę swoją barokową stolicę, jak na ozdrowieńca, który niedawno przebył ciężką chorobę, i teraz wymaga bardzo starannej opieki. I chwała im za to. Starówka jest odnowiona, lecz na peryferiach pozostało sporo do roboty. Gdyby jeszcze podleczyli antypolską alergię, byłaby sielanka, o jakiej marzył Vytautas, a duch Wielkiego Księstwa mógłby sobie spacerować wileńskimi ulicami bez przeszkód, nie wstydząc się za współczesność.
Każde miasto ma swoje sekrety, które stara się zachować wyłącznie dla siebie. Nic na to nie poradzę, lecz bardziej podoba mi się przeszłość Wilna niż jego teraźniejszość z kurczowo małpowaną nowoczesnością neofity. Dawno temu marszałek Piłsudski określił Wilno dwoma słowami: „Miłe miasto”. I chyba nie trzeba do tego dodawać żadnych przymiotników.