Zelenka potraktował Polskę i Polaków okrutnie. Zachował się jak Gogolowski rewizor, która wpadł do Krakowa, by ujawnić nasze słabości i śmiesznostki. Gdzie Rzym, gdzie Krym? – można zapytać. A jednak powieść Dostojewskiego daje pretekst, by mówić o nas w satyrycznym, a nawet szyderczym tonie. Chodzi rzecz jasna o scenę spotkania Gruszeńki z jej dawnym polskim kochankiem. Nie lubimy jej, ponieważ rosyjski pisarz sportretował naszego oficera złośliwie – jako człowieka słabego, wymachującego szabelką na pokaz, a gdy przyjdzie co do czego – pozbawionego honoru, tchórzliwego i przekupnego. Zamiast skonsumować dawną miłość, zadowolił się pieniędzmi konkurenta, którym jest Iwan Karamazow. Tę polską skłonność do urazy maskowaną wyniosłością Zelenka uczynił punktem wyjścia do innych „polskich” obserwacji, które przeplatają się z głównymi motywem spektaklu. Ironię można wyczuć już w pierwszych dialogach, kiedy autobus z aktorami z Pragi wjeżdża na ulice Krakowa. Polska wciąż szokuje Europejczyków szarym postpeerelowskim pejzażem.
Chlubimy się Wawelem, ale dla prażanina pewnie bardziej charakterystyczna jest brzydota sklepu Kefirek z towarzyszącym mu ulicznym folklorem, socrealizm Nowej Huty i jej arcyzabawne nawiązania do renesansu, co w filmie wykadrowano. Dlatego warto przypomnieć, że „Bracia Karamazow” zostali zgłoszeni przez Czechów do Oscara, i jeśli trafią do światowej dystrybucji, popsują wszystkie owoce wytężonej pracy naszych speców od marketingu. Ale uderzmy się w piersi, spora część naszego kraju, Śląska zaś w szczególności, tak właśnie wygląda. Przecież na stołecznym Powiślu nie możemy się pochwalić Muzeum Sztuki Nowoczesnej, naszą nadwiślańską Tate Galery. Tam straszy ruina elektrowni podgryzanej przez irlandzkiego dewelopera.
Przykłady można mnożyć. Dlatego wstydźmy się podczas sceny, w której szef praskiego zespołu ogląda zaplecze sceny zaimprowizowanej w hucie. Garderób nie ma – to oczywiste, a prysznice to dramat. Czech stara się wtedy wziąć winę za kłopot na siebie i doprowadza sprawę do absurdu, oskarżając aktorów o to, że pocą się najbardziej na świecie. Polska pilotka woli podkreślić co innego: – Stamtąd przemawiał Wałęsa! – mówi z dumą, wskazując na pordzewiały pomost. Trudno wtedy nie pomyśleć, że jednym z paradoksalnych osiągnięć ludzi „Solidarności” stał się upadek polskiego przemysłu. Szczegółowego komentarza dostarcza gdański „Hamlet” Jana Klaty grany w zapuszczonej hali stoczni, gdzie pracowała Anna Walentynowicz.
To jednak tylko wprowadzenie do głównego tematu skupionego na sprawach wiary i religii. Pomostem między inscenizacją Dostojewskiego a polską współczesnością stał się motyw niewinnie skrzywdzonego dziecka. W książce i spektaklu jest to mały Iliusza upokorzony przez Iwana Karamazowa, który wyciągnął z karczmy ojca chłopca i pobił na oczach gawiedzi. Iwan, wojujący ateusz, uważa, że boski plan zbawienia jest okrutny i pozbawiony sensu, jeśli dopuszcza krzywdę choćby jednego dziecka. Dlatego odrzuca Boga i podkreśla, że jeśli go nie ma – wszystko wolno.
W planie polskim motyw krzywdy dziecka obecny jest w wątku kierownika hali. Jego syn przyszedł do fabryki, by oglądać przygotowania do festiwalu, i spadł z wysokiego pomostu. Walczy o życie w szpitalu. W ten sposób Zelenka skonfrontował logikę Iwana z polską religijnością i wystawił ją na trudną próbę. Jest okrutny jak Karamazow, o czym świadczy również rozmowa kierownika z czeskim aktorem, który opowiada o doświadczeniach matki z placówki w Indiach. Co polski katolik na to, że indyjskie kobiety rzucały swoje niemowlęta pod samochody dyplomatów, by uzyskać odszkodowania i móc utrzymać wielodzietne rodziny? Czy Bóg istnieje?! – dociska robotnika, doprowadzając go do łez.